26 września 2010

Tomasz Gollob – Mistrz



Piękne nie tylko w sportowym wymiarze zwycięstwo. Tomasz Gollob, zawodnik któremu wielokrotnie już wróżono zejście ze areny żużlowej, być może i z niej zejdzie ale dopiero teraz, gdy osiągnął wymarzony cel – indywidualne mistrzostwo świata. Długa to była droga. Pełna dramatycznych zwrotów. Przeciwności losu. Tym większa chwała należy się Tomkowi, że nie zrezygnował, lecz pokazał charakter prawdziwego wojownika, który konsekwentnie walczy dopóty, dopóki nie zwycięży. Wielkie brawa.

25 września 2010

Kolej na czapsy...

Było już troszkę o kasku, a teraz co z resztą?


Jak uprzednio wspominałem do jazdy będziemy musieli jeszcze zakupić czapsy. Tu wybór nie jest już aż tak wymagający, jak miało to miejsce przy ochronnym nakryciu głowy. W zasadzie, co nie kupimy będzie dobre, byle rozmiar się zgadzał. A zatem - znowu bez przymiarki, i to najlepiej pod but w którym zamierzamy jeździć, się nie obejdzie. Nie ma sensu wydawać dużej ilości pieniędzy na fajerwerki, których jakość i tak może zostać boleśnie zweryfikowana w siodle. Polecam rozważny umiar - w miarę solidne, z zamszu lub pseudozamszu w zupełności wystarczą. Przy zakupie warto nieco szarpnąć czymś takim w miejscu łączenia suwaka do materiału. Jeśli szycie wygląda marnie, to poszukajmy przyzwoitszego produktu. Obciążenia na koniu są większe niż siła w rękach większości z Was, dlatego protesty sprzedawcy należy traktować jako potwierdzenie kiepskiej jakości produktu.
Jedne posłużą do intensywnej jazdy na rok, inne rozlatują się po miesiącu. Dobrze jest zatem upatrzyć sobie przyzwoitą linię i jej się trzymać. Z doświadczenia wiem, że taki system sprawdza się znakomicie.
Bez czapsów oczywiście można jeździć, jak ktoś się uprze, ale po co, skoro i tak są potrzebne by ochraniać nogę, zapobiegać wplataniu się puślisk w spodnie i innym cudacznym zdarzeniom jakie mogą się kawalerzyście bez nich przytrafić. A doprawdy - wyobraźnia ludzka i siła przypadku zdają się nie mieć granic. 

23 września 2010

Pragnienia niewieście



Głównym wrogiem Ponsa była niejaka Magdalena Vivet, chuda i zawiędła stara panna, pokojówka pani C. De Marville i jej córki. Magdalena ta, mimo że popryszczona, a może dlatego, że popryszczona i chuda jak glista, uroiła sobie zostać panią Pons. Próżno starała się olśnić starego kawalera dwudziestoma tysiącami franków oszczędności; Pons wzgardził tym nazbyt popryszczonym szczęściem. Toteż ta Dydona z przedpokoju, która chciała zostać kuzynką swoich państwa, płatała najdokuczliwsze psoty biednemu artyście. „Oho, idzie pieczeniarz!” - wykrzykiwała słysząc kroki nieboraka na schodach i starając się o to, aby ją usłyszał. Kiedy w nieobecności kamerdynera podawał do stołu, lała swojej ofierze mało wina, a dużo wody, napełniając szklankę tak, aby ją było trudno donieść do ust. Zapominała go obsłużyć, tak że prezydentowa musiała jej przypominać (a jakim tonem?... biedny kuzyn rumienił się, słysząc ten ton!), lub też oblewała mu sosem ubranie. Słowem, była to wojna wypowiedziana przez podwładnego, pewnego swej bezkarności, przełożonemu w biedzie. Magdalena, służąca i pokojówka zarazem, była u państwa Camusot od ich ślubu. Parzyła na ciężkie początki swoich chlebodawców na prowincji, kiedy pan był sędzią w Alençon; ułatwiała im życie swym oddaniem wówczas, gdy z prezydenta trybunału w Mantes Camusot przeszedł w roku 1828 jako sędzia śledczy do Paryża. Zanadto tedy należała do rodziny, aby nie mieć powodów mścić się na niej. Ta żądza, aby dumnej i ambitnej prezydentowej wypłatać figla, zostając kuzynką jej męża, musiałą kryć jakąś głuchą nienawiść, podobną do owego żwiru, który powoduje lawiny.
- Proszę pani, przyszedł pan Pons, i do tego w spencerze! - oznajmiła Magdalena prezydentowej. - Powinien by mnie nauczyć, jakim cudem on go potrafił nosić od dwudziestu pięciu lat!

Honoré de Balzac, Kuzyn Pons

19 września 2010

Patrząc w dal




Jan van Eyck, Trzy Marie u grobu, ok 1435

Malarze średniowiecznej i wczesnorenesansowej Północy przyglądając się otaczającemu im światu też dostrzegali szereg prawidłowości rządzących obrazem przy przenoszeniu go z trój na dwu wymiarową „przestrzeń”. Zmniejszanie się obiektów. Jakieś, nie do końca czytelne zbieganie linii widokowych. Wreszcie, coś czego tak bardzo pozazdrościli im Włosi, rozmywanie się barw i konturów wraz z oddalaniem się obiektów, czyli perspektywę powietrzną. Dopiero zespolenie mechanicznego myślenia o przestrzeni Włochów z naturalizmem północy dało pełnię iluzji jak i malarskich możliwości kreowania iluzjonistycznych efektów.

15 września 2010

Miłość w czasach wojny




Niebo zmalałe w łunie
na ciebie i na mnie czeka
jak kubek srebrny u studni
albo o zmierzchu twa ręka.

Gdy ognia porusza kaskiem
błyszczącym i białym jak puzon,
serce jak światło na maszcie
w piersi kołysze się pustej.

Modlimy się dłonie łącząc
o pamięć otwartą jak pejzaż,
niech dźwiga nas dalej młodość,
choć z ognia, głodu, powietrza.

Kiedy ognista kropla
spłynie zachodem jak liściem,
niebo jak ścieżka ogrodu
wróci nas sercu i przyjmie.

Wtedy się łuna tętniąca
pod brwią nieruchomą przyśni
i sen jak głęboki krajobraz
piorun otworzy tygrysi.

Tadeusz Gajcy, O nas

Miłość w czasach wojny zdaje się czymś irracjonalnym. To prawda – jest bodaj najsilniejszą potrzebą człowieka zachowującego elementarną wrażliwość. Miłość jest jednak funkcją wieczności. Przy niej czas traci znaczenie a palny i perspektywy, najbardziej nawet fantastyczne, wydają się błahostką.
Wojna ograbia miłość z wieczności. Jak zaraza. Powszedniość śmierci pozbawia sensu wszelkie planowanie. Sen zrównuje się ze śmiercią – bo nie wiemy, czy zatruwana okropnościami wojny miłość znajdzie chwilę oddechu we śnie, czy w śmierci. Jedynie one otwierają przed kochankami bajeczny krajobraz, do którego są stworzeni. Cóż to jednak za korzyść, skoro wieczność została ściśnięta do maligny?

12 września 2010

Głowa na karku


Kask do jazdy konnej to jedyna rzeczy na której nie warto oszczędzać. Nie oznacza to oczywiście, byśmy musieli kupować najdroższy, jaki uda się znaleźć w katalogu. Bynajmniej. Musi być za to solidny, doskonale dopasowany do naszej głowy i wygodny. Warto zatem pokręcić się po różnych sklepach, pomacać, postukać, poprzymierzać - zwracając uwagę na jakość, wygodę i stabilność ułożenia. Pośpiech nie jest tu wskazany, za to staranność w doborze i owszem.
Pamiętajcie: kask ma być dla Was niedostrzegalnym podczas jazdy, za to trwale w jej trakcie do niej przylegającym gwarantem bezpieczeństwa. Ma utrzymać się na głowie w szaleńczym cwale (kiedy pęd wiatru zerwie z głowy każdą niedopasowaną atrapę) a także po uderzeniu o ziemię - jeśli takie się przytrafi. I bez paniki - upadek z konia to na prawdę żadne wydarzenie.



Dobry kask można kupić w cenie poniżej 200 złoty. Pod żadnym pozorem nie kupujcie przez internet - bo to wyklucza możliwość solidnej przymiarki. Nie inwestujcie też w toczek - wprawdzie wygląda ładnie lecz nie o to w tym chodzi. Chroni, dużo słabiej. Nie uwierające w szyję i stabilne zapięcie, to kolejna konieczność. Polecam też kaski z osłoną zachodzącą na tył głowy. Sprzedawców można podpytać, ale po ich wykładzie reklamowy warto wyjść ze sklepu u jeszcze raz samemu pomyśleć. Nie ma bowiem pewności, czy wiedzą o czym mówią i jak w aptece, czy nie mają umowy z jakimś producentem... Chcecie zrobić dobrze swojej głowie, ruszcie nią! :-)

9 września 2010

Na drodze do natury


Świat można poznawać na dwa zasadnicze sposoby – rozumowaniem i poprzez obserwację. Ten pierwszy sposób bliższy jest filozofom. Ten drugi odkrywcom, poszukiwaczom, podróżnikom...


Andrea Mantegna, Zaśnięcie Najświętszej Marii Panny, ok. 1461


Nie jest z pewnością dziełem przypadku, iż obraz świata nas otaczającego Włosi, wzrastający w tradycji antycznej filozofii, formułowali na drodze intelektualnych dociekań. Zaś zmagający się z surowszą naturą ludzie północy – podpatrując świat bezpośrednio.
Według Leonarda malarstwo jest sprawą intelektu. Kreśląc, mierząc, obliczając Włosi na nowo odkryli perspektywę geometryczną pozwalającą nawet nie szczególnie zręcznemu rysownikowi stworzyć pozory realności w ukazywaniu świta trójwymiarowego na płaskiej powierzchni.

5 września 2010

Kobiety i mężczyzny wspólne dążenia




Higgins:
Czy pan spotkał kiedy mężczyznę mocnego charakteru, gdy w grę wchodzi kobieta?
Pickering:
Bardzo często.
Higgins:
Ja nigdy. Wiem z doświadczenia, że jak tylko dopuszczam kobietę do poufałości, natychmiast staje się zazdrosna, wymagająca, podejrzliwa, i w ogóle zaczyna być przeklętą zawadą. I na odwrót, ile razy ja pozwalam sobie na zaprzyjaźnienie się z kobietą, staję się samolubny i despotyczny. Kobiety wszystko psują. Wystarczy wpuścić je do naszego życia, aby się przekonać, że kobieta chce jednego, a my drugiego.
Pickiering:
Na ten przykład czego?
Higgins:
Bóg wie czego! Przypuszczam, że kobieta chce iść swoją drogą, a mężczyzna swoją, ale każde usiłuję popchnąć to drugie w niewłaściwym dla niego kierunku. Gdy jedno chce jechać na północ, to drugie marzy o południu; w rezultacie jadą razem na wschód, choć obojgu wiatr w oczy wieje...

Bernard Shaw, Pigmalion

1 września 2010

Czas do szkoły


Po wakacyjnym wylegiwaniu się na słońcu i obżarstwie w ciastkarniach, czas zabrać się do solidnej pracy. Pozostaje tylko rozwiązać dwa dylematy każdego ucznia: gdzie się uczyć i w co wyposażyć, by nauka była możliwą i efektywną.
Pierwszy chłód jesieni, czy jak kto woli, finalny smutek lata, przegnał precz gzy - zatem obcowanie z końmi może przebiegać w harmonii i spokoju. Wiedząc już, iż zasadniczo nie ma bariery wiekowej dla tego typu zajęć ruchowych zabieramy się do kompletowania szkolnej wyprawki.



W każdym ze sportowych supermarketów zerkając do alejek z oporządzeniem jeździeckim mamy szansę spotkać panie w różnym wieku starannie studiujące twarzowość toczków i rumieniące się pogodnie lub nabzdyczająco, kiedy spostrzegą, iż są obserwowane. Czasem są to rodziny strojące niczym na komunię swoje pociechy. Wreszcie, gdy sklep pustoszenie, trafiają się też panowie, co do joty powtarzających zachowania niewieście.
A tymczasem, moi Kochani, by jeździć konno potrzebujecie tak naprawdę tylko dwu rzeczy, których nie znajdziecie w domowej szafie: solidnego kasku i czapsów. Co więcej: względy estetyczne obu tych elementów jeździeckiego wyposażenia nie mają w praktyce najmniejszego znaczenia. Więc przeglądanie w lustrze można sobie spokojnie, póki co, darować.

25 lipca 2010

Informacja techniczna




Robactwo zżera konie żywcem. Upał odbiera wolę do działania. Obowiązki pochłaniają czas przeznaczony na pisanie. Generalnie - przedwakacyjny remont w domu i wokół niego. Toteż na kolejną odsłonę naszych rozważań o istocie natury ludzkiej, która w pogoni za pięknem poddaje się brzydocie, przyjdzie nam zapewne poczekać do września. Szczególnie, że i ja w tym roku zamierzam się gdzieś wybrać. Do tego czasu i w trakcie nie będę niestety miał chwili oddechu.

Jak znam życie, Wy też nie ślęczycie teraz przed komputerem. Życzę zatem wszystkim udanych wakacji i do zobaczenia po powrotach.

5 lipca 2010

Sztruka żywiona dramatem



Dante Gabriel Rossetti, Venus Verticordia, 1864-68

Myliłby się jednak ten, kto sądzi, iż punktem wyjścia dla Rossetiego, w autorskim portrecie kobiecości, była wizja stricte wyidealizowana.
Nie. Miał on nieco więcej, choć jak to często bywa, przewrotnego szczęścia.
Kobietą, która zmieniła oblicze jego sztuki i życia była modelka prerafaelitów – Elizabeth Siddal. Nie wpłynęła na sztukę Dantego w sensie formalny, lecz klasycznym.
Drobna dygresja. O ile mężczyźni w sztuce kobiet pojawiają się z reguły jako typy toksyczne (a może to taki obraz mężczyzny jest nachalnie promowany przez współczesną kulturę czegoś co nazywamy elitami – bo dla odmiany mężczyzna dla mas staje się zdemaskulinizowanym mydłkiem), to kobiety najwięcej dobrego czynią sztuce będąc źródłem natchnienia. Inna rzecz, że chadzającego pod rękę z obłędem.
Elizabeth, nieco starsza od Rossettiego, była tym właśnie ideałem odnalezionym pośród doczesności. Czyż jednak ich historia nie zatraciłaby się w banale, gdyby po prostu mogli być szczęśliwi? No nie wiem. Dość, że oni to szczęście musieli łapczywie umykającemu czasowi wyrywać z paszczy.
Siddal była nie akceptowana przez jego rodzinę. Z pewnością nie tylko z tego powodu zmagała się z nawrotami depresji. Nasiliły się one z chwilą, gdy poroniła pierwszą z ich córek. Zaraz po ponownym zajściu w ciążę kończy życie przedawkowując laudanum (kilkuprocentowy roztwór opium z domieszką morfiny). Jej odejście staje się początkiem kolejnego dramatu, który dotyka popadającego z czasem w dziwactwo artystę.

30 czerwca 2010

Siła wspólnoty


Diego Velázquez, Poddanie Bredy, 1635

I kto zdobędzie miasto nawykłe do wolności a nie zburzy go, niechaj się strzeże, aby sam przez nie zniszczony nie był, ponieważ imię wolności służy za przykrywkę powstania, a pamięć starodawnych urządzeń nie zaćmią ani dobrodziejstwa, ani długość czasu. Jakiekolwiek by środki przedsiębrano, o ile tylko mieszkańcy nie ulegną rozbiciu i rozproszeniu, starodawne imię i starodawne urządzenia zawsze wypłyną na wierzch...

Jak należy rządzić miastami lub księstwami, które, nim zdobyte zostały, rządziły się własnymi prawami, Niccolò Machiavelli.

19 czerwca 2010

Poszukiwanie równowagi



Rossetti, Monna Vanna, 1866, kolejny portret Alexy Wilding

Rossetti, portretując kobiety, starał się przezwyciężyć podział na piękno duchowe i cielesne. Zespalał oba ideały w jedynym, jaki był w stanie odnaleźć w otaczającym go świecie. W zidealozowanej postaci kobiecej. Czyli tej uwolnionej z upadku, zamkniętej w doskonałych ramach piękna i czystości.
Oczywiście, jak na kobiety z krwi i kości przystało, jego modelki emanowały zmysłowością. Aby ich cielesność nie zdominowała obrazu, artysta z reguły unikał nagości a prawie zawsze wyzywających póz. Kazał swoim modelkom patrzeć wzrokiem spokojnym, uduchowionym. Ubierał je w bogate, barwne szaty, zespalał z tłem. Czynił elementem świata, a przede wszystkim kazał im być wpierw kobietą, a dopiero w kolejny kroku - przedmiotem pożądania.

16 czerwca 2010

Kiedy zacząć?




Wakacje są po temu czasem dobrym z przyczyn oczywistych. Ale najlepiej zaczynać naukę jazdy konnej późną jesienią lub wczesną wiosną. Tej wiosny nie mieliśmy zbyt dobrych warunków do rozpoczynania – toteż jak się nie ma co się lubi, czas polubić co się ma.
Większość nie jeżdżących zastanawia się zapewne nad innym wymiarem tego pytania – ile można lub trzeba mieć lat, by rozpocząć naukę jazdy konnej.
Nie ma reguły. W zasadzie jest jedna – ściśle subiektywna. Wasza sprawność fizyczna i psychiczne nastawienie. Decydującym jest to drugie. Znam młodych, którzy siłą zagonieni na wybieg wyjeżdżali w końcu w teren ale ich przygoda z końmi kończyła się przy pierwszym upadku. W takich razach bywa to upadek dotkliwy, bowiem usztywniony, spanikowany jeździec stanowi zagrożenie i dla siebie, i w pewnych sytuacjach dla wierzchowca.
Jeśli jednak pozbawieni jesteście blokad psychicznych... Od jesieni ubiegłego roku obserwuję stopniowe postępy jeździeckie pewnej szacownej damy liczącej sobie grubo ponad 60 lat. I mając te grubo ponad 60 rozpoczęła swoją przygodę z końmi od małego padoczku. Ośmielona tym przykładem inna pięćdziesięciolatka właśnie do niej dołączyła. Z drugiej strony od półtora roku synchronizację z końskimi krokami próbuje załapać kilkuletni szkrab, mający wciąż problemy z jazdą, za to żadnych z oporządzaniem konia. Konia, pod którego brzuchem jest w stanie przejść lekko pochyliwszy głowę. Podnoszenie końskich kopyt dla tej drobniutkiej dziewczynki to fraszka – choć nie jeden stroszący groźne miny mężczyzna z drżeniem rąk chwyta się za tę robotę.
A zatem...

9 czerwca 2010

Subiektywny Przewodnik Kulinarny



Idea włączenia w moje blogerskiego oeuvre zagadnień natury kulinarnej od dawna chodzi mi po głowie. Przy czym nie mam na myśli przepisów, tudzież potraw.
Jak każdy, lubię od czasu do czasu wpaść gdzieś na kawę, na piwo, małą przekąskę, czy choćby herbatę do w miarę miłego lokalu. I o ile wyszukanie czegoś dla siebie w wielkim mieście lub miejscowości letniskowej nie nastręcza problemu - internet przelewa się od różnych przewodników, to w przypadku knajpek prowincjonalnych - przeważnie jest to wyprawa w dziką knieję. Nigdy człowiek nie wie, jakim schorzeniem przypłaci taką wizytę, z jaką lurą przyjdzie mu się zmierzyć i na jakiego impertynenta natrafić.
I stąd pomysł, by przybliżyć Wam lokale w tej części "Polski prowincjonalnej", która jest mi dość dobrze znaną. Czynię to z nadzieją, że inni Moi Bracia i Siostry Prowincjusze zaczną w ramach sieciowego pospolitego ruszenia tworzyć analogiczne mapy znanych sobie miejsc. Tak byśmy przeprawiając się przez Polskę wzdłuż i wszerz nie byli skazani na wielkomiejskie korki w poszukiwaniu zjadliwego kotleta, tudzież zatrucie z mordobiciem w sielskiej okolicy.
I jeszcze jedna, kluczowa dla całej koncepcji uwaga. Nie opisuję wszystkich lokali. Nie opisuję też najmodniejszych. Nie opisuję tych trendy, ani "najbardziej coolerskich". Moją uwagę przykuwają tylko te knajpki i spelunki, w których ja się odnajduję. Zakładam bowiem, że jeśli w ogóle ktoś to czyta, to ma ciut zbliżoną wrażliwość na świat i jeśli gdzieś zechce wleźć z rozkoszą - to w takie jak ja miejsca.
No - to teraz będzie można zacząć. :-)

4 czerwca 2010

Ludzie nie są tacy...


Stali, patrząc na siebie na olśniewająco białym piasku plaży, zdziwieni tym wybuchem. Ralf pierwszy odwrócił wzrok, udając zainteresowanego grupką maluchów na piasku. Zza granitowej płyty dobiegły okrzyki myśliwych kąpiących się basenie. Na skaju płyty leżał na brzuchu Prosiaczek i patrzył w połyskliwą wodę.
- Nie można liczyć na ludzką pomoc.
Chciał wytłumaczy, jak to jest, że ludzie nigdy nie okazują się tacy, za jakich się ich brało.

William Golding, Władca much

1 czerwca 2010

Duch i ciało



Rossetti, La Ghirlandata, 1873, Portretowana modelka to Alexa Wilding.

Dante Gabriel Rossetti – współtwórca i wybitny przedstawicieli Bractwa Prerafaelickiego - nieco konspiracyjnej wspólnoty artystycznej. W zdominowanej przez kobiety wyobraźni twórcy ścierały się dwa ideały kobiecego piękna: Soul's Beauty and Body's Beauty. Piękno ducha i piękno fizyczne. Jeszcze jedno spojrzenie na trwałą antynomię kultury europejskiej – miłości niebiańskiej i miłości ziemskiej. Wyboru między pięknem niepodlegającym unicestwieniu przez czas i naszą ułomność, a pięknem szalenie sugestywnym, lecz jeszcze bardziej ulotnym. Czy jest to konflikt nieprzezwyciężalny?

30 maja 2010

Koń a sprawa polska

Lach bez konia, jak ciało bez duszy. Polak rodzi się i umiera na koniu.
Nasze zamiłowanie oraz znawstwo natury końskiej, przez wieki było znane naszym nielicznym przyjaciołom i rzeszom wrogów. Polak na koniu budził podziw, tam gdzie go widziano w marszu paradnym. Grozę zmieszaną z podziwem – tam gdzie gościł wojennym zagonem.
Istnieje oczywiście wytłumaczenie tego fenomenu natury gospodarczej, geograficznej i wojskowej. Jednak czynniki materialne jedynie wzmocniły miłość, która i tak zaistnieć musiała z uwagi na polskiego ducha. Umiłowanie wolności, poczucie dumy, natura skora do brawury, kpiąca ze śmierci, niczym nie spętana siła przemierzająca w szalonym pędzie bezkresne przestrzenie...

Patrząc na postępy polskich programów budowy dróg i autostrad, czy na jakość tego co zbudować zdołano, tak bezlitośnie zweryfikowaną przez ostatnią zimę.... Wreszcie na „ekologiczne wyzwania” współczesności myślę sobie, że koń bynajmniej nie stoi – pardon – nie galopuje na straconych pozycjach. Dlatego powolny, żmudny, pełen niekorzystnych zwrotów akcji renesans hodowli koni jak i ich wykorzystania w „rekreacji” jest w pełni uzasadniony.
Czemu cudzysłów przy „rekreacji”?
O tym za dni kilka.

24 maja 2010

Cytat tygodnia - wprowadzenie

Daj spokój. Sprzedał nas i cześć. Nie masz co przepraszać ani się tłumaczyć. Stało się i tyle. Tak się zdarza, gdy trzeba pracować z agentami.

Sprawa niebezpiecznej wdówki, Erle Stanley Gardner

21 maja 2010

Korki ponad Wisłą

Gapiostwo to choroba ludzkości odwieczna. Japonizm - polegający na utrwalaniu wszystkiego co dzieje się wokół nas i przedkładanie tego quasi-dokumentalizmu nad uczestnictwo w wydarzenia, to zjawisko stosunkowo świeże. Tak jak wirtualna rzeczywistość zaczyna wypierać życie tak i dokumentalizm wypiera doznania. Daje się z tym wytrzymać, gdyby nie te korki. Pokonanie Warszawy z przejazdem przez Wisłę chwilami graniczy z obłędem. Z kolei pod Modlinem koryto Wisły zadaje się nie mieć granic. Pochłania wszytko. Imponujący i straszy to widok zarazem, jeśli człowiek zda sobie sprawę, że tuż za wałem, dwa-trzy metry poniżej obecnego poziomu wody stoją niedawno wzniesione osiedla. Ziemia tania była - ta teraz rzeka się za te okazje będzie mścić. Chyba, że ten kilkudniowy napór rzeki nasyp z pasku wytrzyma. Zobaczymy.

18 maja 2010

Kolejna niemoc


Fot za stroną klubu Karpaty Krosno


Muszę się Wam do czegoś przyznać. Jestem zwierzem politycznym. :-) Ten blog z założenia ma stanowić dla mnie i moich ekskluzywnych :-) Czytelników azyl od problemów codzienności - w tym od polityki.
Cóż jednak począć, gdy z zadziwiającą konsekwencją rzeczywistość każe zapomnieć na chwilę o pięknie i zmierzyć się z wciskającą się zewsząd...

Państwo słabe to słabi obywatele. Mają się dobrze póki nic złego się nie dzieje. Gdy jednak rzeczywistość sprzysięga się przeciwko nim - pozostaje bezsilność i rozpacz.
Państwo wymyślono po to właśnie, by było najpotężniejszym, najsilniejszym i najskuteczniejszym sługą wspólnoty. Jeśli godzono się na jego niesprawiedliwość to właśnie dlatego, że tylko ono potrafi wyratować nas z opresji przerastającej możliwości jednostek. Nawet tych zorganizowanych w niższe formy wspólnotowe, jak rodzina, klan, korporacja, organizacja społeczna bądź terytorialna.

Nasze państwo po raz kolejny udowadnia swoją strukturalną słabość. Tak jak nie potrafi zapewnić bezpieczeństwa własnym elitom, tak nie potrafi skutecznie pomagać własnym obywatelom. Jego skuteczność ogranicza się do promienia kilku kilometrów od Premiera bądź Marszałka Sejmu - p.o. Prezydenta. A to oznacza, że tego państwa - jako skutecznego narzędzia Wspólnoty, nie ma.

Kto za to odpowiada? Mamy demokrację. Póki refleksja Wspólnoty będzie ograniczać się do emocjonalnych uniesień i wyuczonych uprzedzeń, póty ta najważniejsza i konieczna forma naszej samoorganizacji będzie ledwie namiastką - moich marzeń a Waszych potrzeb.

Pomóżmy Powodzianom. A na przyszłość - sami siebie traktujmy poważnie.

13 maja 2010

Cantor Anticus - Finale


Kontekst ważny jest nie tylko w sztuce. A ponieważ składa się z niuansów rzecz pozbawiona kontekstu (w otoczeniu bądź w nas samych) staje się niezrozumiałą, wręcz razi. Kiedy zaś kontekst jest obecny potrafimy dostrzegać formy w innych konfiguracjach niedostrzegalne.
Oczywiście zawsze rodzi się niepokojące pytanie, na ile docieramy do wartości obiektywnych a na ile "tresujemy" w sobie pewne reakcje. Osobiście dostrzegam istnienie prawy obiektywnej i wiem, że pewne wartości, tak w sztuce, jak w życiu, istnieją niezależnie od tego co o nich jesteśmy skłonni sądzić w swej gnuśności.

11 maja 2010

Sztuka dworska


W swej masie, obracająca się wokół flirtów i powierzchownej czułości, sztuka dworska budziła i budzi we mnie lekceważenie. Szczególnie widoczne jest to w muzyce oraz niektórych nurtach sztuk plastycznych.
A jednak - ten sam z pozoru rozrywkowy i frywolny utwór - zaprezentowany w odmiennej scenerii, oczyszczonej ze sztuczności aranżacji, z pełną gracją i siłą, zmienia swój charakter z sentymentalnego na romantyczny. To drobne przesunięcie znaczeniowe i emocjonalne sprawia, że nieco bezbarwna muzyka zaczyna przemawiać do nas z niecodzienną siłą. Oto jak wiele zależy w sztuce od kontekstu.

10 maja 2010

W dążeniu do perfekcji


Manieryzm w dążeniu do formy zniewalających popadał czasem w przesadę, która następnie została mu przypisana za cechę główną. Niesprawiedliwie. To on otworzył drzwi sztuce barokowej. To on sformułował kanony nadsubtelnego piękna trwale wpisane w poszukiwania formy doskonałej przez sztukę europejską.
Jest niektórych dziełach sztuki manierystycznej jakiś czar niezgłębiony. Forma tak doskonała, tak piękna, że aż trudna do nazwania a czasem wręcz do uwierzenia.

30 kwietnia 2010

Kiedy powrócisz 34

Teraz tym bardziej nie wiem, co powiedzieć. Na szczęście jest ulica, jedzie samochód.
- Uważaj - znowu chciałem ją chwycić za rękę. Patrzymy przez chwilę na siebie. Nie wytrzymuję. Oglądam się do tyłu. Wykonuję jakieś bezsensowne ruchy rękoma i tułowiem. Nie wiem już co z sobą począć...
- Uszatego nie widać. To chyba możemy iść dalej... Do której masz czas?

Nasza rozmowa spełza na krawędź banału. Niby mówimy co i raz do siebie, ale ani tam treści, ani emocji. Jak byśmy byli gdzie indziej. Albo nadal starali się czegoś nie spłoszyć. W zasadzie nie wiem o czym mówimy i po co.
Po godzinie odprowadzam Zuzę pod wiadukt tuż obok blokowiska. Mówimy tak niedorzeczne w tym momencie „cześć“. Znowu na chwilkę jej ciemne oczy spoglądają na mnie. Łagodnie się uśmiecha, po jakimś wyjątkowo energiczny krokiem udaje się do domu.
Ja też wracam. Idę, coraz szybciej, szybciej... wreszcie zaczynam biec. Muszę biec! I skakać! Do góry... biec i skakać. Nawet nie wiem czy się cieszę, czy się boję. I czego? No to biegnę, mijam chałupę i biegnę dalej, to szybciej, to wolniej. Mógłbym tak biec bez końca.

***

Przez cały czwartek w szkole nie mogłem zapomnieć i sobie darować. Zapomnieć tej dłoni i darować, żeśmy się znowu nie umówili. A może ona nie chce mnie już widzieć na oczy, po tym co zrobiłem?! A w zasadzie co ja zrobiłem?
Do tego wszystkiego obiecałem braciom, że pojadę dziś z nimi do Rolfa. Strasznie mi to nie leży. Chciałbym być nad smródką, poszukać jej, pogadać. A tu Rolf w szpitalu. No i tych frajerów też trzeba będzie dopaść. Nie chciałbym paradować przed Zuzą z poobijanym ryjem. A co jak sczapią nas psy? Diabli nadali Roflowi włazić w drogę żołnierzom. Będą z tego tylko kłopoty. Ale jak mus to mus. Zaraz po budzie zrzucam bety i dalej w drogę.

28 kwietnia 2010

Mówiące drzewa


Sztuka spełniała i nadal spełnia funkcję komunikacyjną. I to nie tylko w kręgu cywilizacji zachodniej. Dla przykładu: w chińskiej sztuce ogrodowej każda roślina, kamień, kompozycja przestrzenna, budowla - spełnia funkcje symboliczne, zatem komunikuje treść, temu - kto potrafi ją odczytać. Ale i temu kto nie potrafi komunikuje emocje poprzez oddziaływanie na naszą wrażliwość, poczucie ładu, potrzeby i uwalniane przez kontakt z naturą nadzieje.
Wiążąc teść z formą sztuka zwiększa możliwości komunikacyjne treści, nadaje jej subtelności, uniwersalności a niekiedy zwielokrotnia siłę przekazu. Większość ludzi nie doświadcza potworności z którymi są w stanie zapoznać się za pośrednictwem sztuki - współcześnie głównie sztuki filmowej.
To pewien paradoks, że dziś, gdy większość z nas widuje śmierć i cierpienie tak rzadko, iż jesteśmy gotowi wierzyć w ich nieobecność, sztuka filmowa (czy rozrywka komputerowa) wprost ocieka krwią.
Dla odmiany w czasach, gdy śmierć i cierpienie przelewały się przez ludzką codzienność - sztuka mówiła o nich w sposób symboliczny, bez zbędnej dosłowności.



Jacques Callot, z cyklu Okropności wojny, 1632-33

23 kwietnia 2010

Treść w dziele sztuki


By odczytać treść dzieła sztuki musimy dotrzeć do jej źródła - literatury, mitologii, wiary, własnych doznań kreatora - twórcy lub świadomego swej wizji zamawiającego pracę.
Stąd dla osób zajmujących się sztuką prosty i logiczny wniosek. Treści ideowe są zewnętrzne wobec dzieła sztuki. Nie tylko dlatego, że ich źródeł poszukujemy poza owymż dziełem lecz również dlatego, że nie są cechą immanentną dzieła sztuki. Bywają dzieła sztuki bez treści.


Fragment karty Ewangeliarza z Kells, IX w.

Nie ma zaś dzieła sztuki bez wartości estetycznych i artystycznych. Mogą one być podłej kondycji, ale być muszą.
Stąd przyjęty w rozważaniach o estetyce podział na cechy wewnętrzne i zewnętrzne dzieła sztuki. Te pierwsze to wspomniane wartości. Te drugie - treści.

Caravaggio, Ucieczka do Egiptu - odpoczynek, 1597

21 kwietnia 2010

Kiedy powrócisz 33




Dzisiaj po raz pierwszy jesteśmy z Zuzą, chciałoby się rzec - „formalnie“, umówieni. Czuję się trochę dziwnie, bo nie wiem czy z tej okazji nie warto wymyślić czegoś nadzwyczajnego. Ostatecznie dochodzę do wniosku, że jednak nie - wszak „znamy się tylko z widzenia“. A w zasadzie prawie w ogóle się nie znamy.
- Witam Panią... - staram się być jak zawsze nieco żartobliwy, chociaż widząc jej poddenerwowanie poważnieję. Zdaje się ledwie mnie dostrzegać, kiedy pełna niepokoju rozgląda się po nadrzecznej okolicy, idąc dalej w kierunku mostu kolejowego.
- Czy coś się stało? - pytam.
- Nie... W zasadzie nic strasznego - mówi pospiesznie. - Jakiś chłopak zaczął mnie wyzywać. Chyba był podpity... i szedł za mną, od mostku. Nie wiem gdzie się teraz podział.
- Gdzie to było? Przy elektrociepłowni?
- Tak, o widzisz! – wyszeptała sztywniejąc ze strachu.
Jakieś 100-150 metrów od nas z krzaków wytoczył się zapijaczony Uszaty. Jeden z trzech braci Maliniaków, z których każdy im młodszy, tym bardziej ordynarny i nachalny. Uszaty był akurat najmłodszy. Wdawanie się teraz w rozróbę z młodym Maliniakiem, gdy jest na fleku – to ani honor, ani przyjemność.
Schwyciłem odrętwiałą Zuzę za rękę i energicznym krokiem powlokłem za sobą w przeciwną stronę. Dopiero, po chwili tego nieco brutalnego marszu zdałem sobie sprawę, że trzymam drobniutką dłoń dziewczęcą. Niewyobrażalnie drobną dłoń. Poczułem łagodne ciepło, jej cieniutkie niczym zapałeczki kości.
Uszaty zniknął za mostem kolejowym. Przed nami skwer z wybetonowanymi placykami zabaw. Chłodny, kwietniowy wiatr muska nasze twarze. Rozgania wczorajsze chmury tak, że co pewien czas zza burych zasłon przebijają ku nam promienie słonecznego ciepła.
Idziemy w zupełnym milczeniu. Przestałem wreszcie wlec ją za sobą. Kroczymy niemal ramię w ramię, oboje patrząc przed siebie.
Nie bardzo wiem, co robić. Nie ma już niebezpieczeństwa, więc w zasadzie powinienem puścić jej dłoń. Delikatnie poluźniłem uścisk. Jednak drobne paluszki wczepiają się w moje graby i bynajmniej nie uciekają zwabione wolnością.
Nie mogę wydobyć z siebie słowa. Staram się zachować spokój, by jej nie spłoszyć.
Holender. Niby jest zimno a mnie zaczynają się pocić dłonie! Co jest? Nigdy mi się nie pocą!
Nagle z naprzeciwka zbliża się do nas jakaś para staruszków. Niczym poderwane podmuchem wiatru gołębie dłonie czmychają ku swym właścicielom.

18 kwietnia 2010

Droga do zrozumienia


Mówiliśmy sobie już w zarysie o tym, że dzieła sztuki mówią, choć nie zawsze są aż tak rozgadane, jak to się wydaje niektórym interpretatorom. Spróbujmy podsumować sobie te rozważania ustalając pewną ogólną wskazówkę, którą powinniśmy się kierować w trakcie złożonego procesu zapoznawania się z dziełem sztuki i niesionym przezeń przekazem.
Pierwsze zadanie, które staje przed nami to dotarcie do źródeł pisanych w przypadku sztuki dawnej, lub prawidłowa identyfikacja źródeł popkulturowych w przypadku sztuki współczesnej. Nie ukrywam, że bardziej interesującym zadaniem jest zgłębianie tajników sztuki dawnej, choć tu natrafiamy na jakże częsty problem niemożności odnalezienia literackiego pierwowzoru. Wówczas pozostaje nam jeszcze sprawdzona metoda humanistyki, jaką jest analiza porównawcza. Odnajdujemy analogiczne przekazy, analogiczne inspiracje i tym sposobem docieramy do pierwotnych źródeł treści drogą okrężną. Czyli w najbardziej ekscytujący z możliwych sposobów. Któż z nas nie odczuwa frajdy, mogąc wrócić do domu nie najkrótszą, lecz najdłuższą z możliwych dróg...



Narodziny św. Wojciecha, Drzwi Gnieźnieńskie, 2 poł. XII w.

15 kwietnia 2010

Kto kocha cały świat, nie kocha nikogo


Niezwykłą siłę ma w naszym kraju zaściankowy kosmopolityzm. Nawet w sercach rozsądnych skądinąd i dobrych ludzi. Jednym z jego przejawów jest nadmierne uwielbienie tego co dalekie i nie wymaga angażujących nas całymi sobą zobowiązań. Kochać cały świat? To fraszka. Więc go kochamy. Kochamy też żabki i to tak bardzo, że wolimy by zamiast nich Tiry rozjeżdżały ludzi. Kochamy roślinki, mechanicznie lansowane w naszej świadomości mody, i diabli wiedzą co jeszcze miłością najszczerszą - stawiając je ponad ludzi, którym winniśmy największy szacunek.

Dramatycznie przypomniano nam Kogo i Co mamy przede wszystkim kochać. Mając w swojej historii niewyobrażalny dla innych bagaż, jak mało kto muszą Polacy unaoczniać światu, czym jest natura ludzka. Ostrzegać przed bezsensownym cierpieniem, ludzkim okrucieństwem, podłością. Przed zakłamaniem polityki, przed poświęcaniem jedynych narodów przez inne na ołtarzu "świętej równowagi sił". Mamy kochać własną historię i uczyć świat humanizmu na własnym przykładzie.
Rozumieją to dość dobrze Gruzini, Ukraińcy, mieszkańcy Litwy i Białorusi. Ostatnio zauważył to nawet cały świat. Czy dostrzegli Polacy?

Kogo bardziej wypada kochać? Żaby? Ludzi z drugiego końca świata? Czy tych przewalających się w kilometrowym korowodzie każdego dnia przez Warszawę? Tych co zginęli i tych co cierpią po ich stracie? A te czaszki przestrzelone nad którymi chcieli się pochylić... Kogo bardziej wypada nam kochać? Z kim należy być solidarnym? Kogo wspierać, wysłuchać, uszanować?
Nie wiem czy zdołamy coś zrozumieć. To Bóg myśli o kilka ruchów do przodu.
Czy chce umocnić w przyszłych pokoleniach wolę tej trudnej pedagogiki wobec świata? Czy po to dał Polakom Parę Królewską? I jak to On, wybrał sobie spośród tych ośmieszanych i pomniejszanych...
I nie chodzi o ten Wawel o który, z sobie tylko właściwym wdziękiem, już zdołaliśmy się pokłócić. Lecz o Ich powitanie przez Warszawę. I hołd, jaki składa im Cała Polska,
Kto by pomyślał jeszcze tydzień temu. W tym zbanalizowanym, przyczynkarskim świecie wyrąbać w opornej materii wyrazisty symbol. Król i jego Hetmani. I ludzie wszelkiego stanu i wszelkiej kondycji. Polska, Naród gorącego serca i zapalczywego umiłowania wolności w miniaturze.

Tylko czemu byśmy byli Narodem ktoś musi nas walnąć pałką po łbie? Czas już najwyższy dorosnąć.

13 kwietnia 2010

Szarfa


Wigilia, jakże silnie z Polską związanego, święta Miłosierdzia Bożego. Przed 5 laty i przed 4 dniami. Nie bylibyśmy ludźmi, gdyby nie narzucały nam się analogie.



5 lat temu po powrocie z Rzymu chciałem za wszelką cenę, jeszcze przed snem, rozpakować samochód. Było około 5 rano. Kwietniowy świt. Zwinąłem flagę i w ręku została mi jeszcze czarna szarfa.
- Co z nią zrobić? Gdzie wsadzić? Pewnie nigdy już się nie przyda? Czegoś co zrównałoby się ze śmiercią Jana Pawła II, i to taką śmiercią, nawet moja bujna wyobraźnia nie była w stanie sobie wyobrazić.
No to co? Zwinąłem i nie wiedząc do jakiego rodzaju bibelotów przyporządkować tak bezużyteczny dla faceta przedmiot, jak czarna szarfa, rzuciłem w kąt narożnego segmentu biblioteczki. Taki przechodni fragment ściany, w który obok najnowszych zdobyczy książkowych wrzuca się różne rzeczy trudne do zaszeregowania.
Przeleżała tam pięć lat. Jak to dobrze, że nigdy nie mam czasu na porządkowanie rzeczy. Tylko, czy tym razem też ją tam zostawić, czy na wszelki wypadek pospiesznie wyrzucić?

11 kwietnia 2010

Spieszmy się...

Pan Prezydent Lech Kaczyński



Trudno po latach skomasowanej, wrogiej Lechowi Kaczyńskiemu propagandy, mówić przekonująco o zasługach tego człowieka dla Polski. Był jednym z nielicznych polityków potrafiących w realiach XXI wieku realizować, na miarę dzisiejszych czasów, wizję Polski znaczącej w Europie i świecie. Szedł drogą wyznaczoną przed wiekiem przez PPS-owskich buntowników z Józefem Piłsudskim na czele. Kto ma choć mgliste pojęcie o polityce międzynarodowej oraz determinantach strategicznych naszej Ojczyzny, temu tych zasług tłumaczyć nie trzeba. To tu – jak się obawiam – Lecha Kaczyńskiego zabraknie Polsce najbardziej.

Ale ja chciałbym raz jeszcze podziękować mu za obchody 60 rocznicy Powstania Warszawskiego. Jego polityczni wrogowie, próbujący przedtem i potem przelicytowywać Kaczyńskiego nie rozumieją, ani próżności swoich wysiłków, ani przyczyn niechęci, jaką budzą w Powstańcach i ich rodzinach.
Cokolwiek mówią inni, Powstańcy i Warszawa nigdy wcześniej i już pewnie nigdy potem takich uroczystości nie przeżyją. Po pierwsze dlatego, że Powstańcy bezpowrotnie odchodzą. Po drugie, bo tylko w tamtych dniach sierpniowych zdołano całej Stolicy przywrócić radosnego, walecznego, pięknego ducha. Po trzecie, bo pompa i rozmach 60 rocznicy wraz z obiecywanym, a dopiero przez Niego w rok zrealizowanym projektem Muzeum Powstania, nie przesłoniła organizatorom tych uroczystości ich autentycznych gospodarzy – Powstańców. Wtedy, w 60 rocznicę, to Powstańcy byli w centrum celebry. Nie Kaczyński, nie „wielcy goście zagraniczni”, nie „premierzy i posłowie” - ale Powstańcy. Czuli to oni, czuła to Warszawa, czuli wszyscy. Tylko Lech Kaczyński potrafił będąc na szczycie być jednocześnie sługą i za tą służbę Warszawa będzie kochać go zawsze, co pokazały chociażby ubiegłoroczne uroczystości powstańcze.
To był właśnie Prezydent Lech Kaczyński – człowiek służby, na której zginął. Coś, co odróżnia go od większości politycznych celebrytów.

Anna Walentynowicz.



Skromna, żarliwej miłości do Polski staruszka. Nieco zmęczona życiem i tym nieustannym naszym sporem wokół zakłamanej przeszłości. Ale do walki o prawdę, o sprawiedliwość, o uczciwość w życiu publicznym – zawsze gotowa stanąć ze swadą. Spokojna twarz zapalała się, gdy szło o Polskę i prawdę. Straszliwie nie znosiła kłamstwa.

Władysław Stasiak



- Tak, tak, ja się z panem absolutnie zgadzam, też tak uważam, ale proszę mi powiedzieć, dlaczego...
Oponenci, usiłujący brutalnie przepychać własne racje i przytakujący im, serdecznie uśmiechający się do nich Stasiak, z uporem maniaka, z różnych stron powracający do sedna sporu. Z nieco chłopięcą niefrasobliwością i uśmiechem na twarzy dopytujący się: Ale proszę mi powiedzieć, czy ja dobrze zrozumiałem, bo to chyba nie może być prawda...

Aleksander Szczygło


Cywil o duszy wojownika. Kryzys, załamujące się szeregi, potrzask – to idealne warunki działania. Rzeczy nie do zrobienia? Takich nie ma.
Kilka spojrzeń. Z żelazną logiką wydanych poleceń. I okazywało się, że można. Wszak chcieć, to móc...

Zbigniew Wassermann



Prokuratorska dociekliwość, doświadczenie, odrobina flegmy... I rzadka umiejętność dostrzegania ukrytych den rzeczywistości. Te cechy sprawiły, że był nieocenionym badaczem świata umykającego powszechnemu oglądowi. Takie wyrwy zapełniać najtrudniej.

Franciszek Gągor




Żołnierz z krwi i kości, acz nietypowy. Emanował spokojem, powściągliwością sądów, logicznym i konsekwentnym rozumowaniem. Nie zapalał się do zadań, tylko spokojnie je analizował, po czym realizował. Nawet, jeśli nie miał do nich przekonania. Żołnierz.

Czy ja przypadkiem nie mówiłem czegoś o kwietniu? Chyba go znienawidzę – jak Boga kocham – znienawidzę.

9 kwietnia 2010

Arnolfini na wspak


Pewien pracownik naukowy Warszawskiego MN popularyzuje od dłuższego czasu nową interpretację jednego z najbardziej znanych obrazów powstałych na progu renesansu. Rzecz podręcznikowa i szalenie pouczająca – warto zatem ją tu zacytować (wersję mówioną możecie sobie znaleźć, jakby co, w sieci).
Obraz Jana van Eycka 1434, za interpretacją Panofsky'ego tytułowany jako: „Małżeństwo Arnolfinich”. Zgodnie z wykładnią niemieckiego ikonologa scenka obyczajowa w obrazie, to tylko pretekst do wysmakowanej, pełnej metafor kompozycji religijnej. Zatem – jedziemy po bandzie:
W obrazie widzimy zaślubiny kupca z Lucci, działającego we włoskim towarzystwie kupców i bankierów z Bruggi: Giovanni di Arrigo Arnolfini'ego oraz jego wybranki: Giovanna'y Cena. Ślub ma miejsce w obecność świadków w domu prywatnym. Świadków widzimy w lustrze, a po podpisie umieszczonym pod lustrem: Johannes de Eyck fiut hic 1434 – wiemy, że wśród świadków był też autor obrazu. Obraz stanowi zatem potwierdzenie faktu zawarcia małżeństwa.
Co więcej – obraz jest jednocześnie symbolem mistycznych zaślubin Chrystusa z Kościołem – pokazując tym samy znacznie jakie ma sakrament małżeństwa. Mówią nam o tym liczne symbole świadomie poumieszczane w obrazie. I tak: rozrzucone chodaki to starotestamentowy nakaz zdjęcia budów, jaki Bóg wydał Mojżeszowi stojącemu na ziemi świętej. Weszliśmy zatem do pomieszczania w którym obecny jest Bóg. Świeca na żyrandolu paląca się za dnia symbolizuje Ducha Świętego i jednocześnie lux Dei – światłość Boga. Mały piesek – symbol wierności. Wielkie łoże – macierzyńskie łono Marii, a wraz z owocami – symbol płodności. Do symboliki maryjnej nawiązuje też lustro – „zwierciadło bez skazy” z pieśni nad pieśniami. Jabłka – przypomnienie grzechu pierworodnego a równocześnie czystości, jaką człowiek miał przed jego popełnieniem. Bursztynowy naszyjnik mówią o przymiotach oblubienicy – czystości i niewinności. Gest mężczyzny to gest przysięgi małżeńskiej. I tak dalej i do oporu.



Przyznam się szczerz, że kanoniczna wersja interpretacji tego obrazu, zawsze mnie przytłaczała. Z kolei alternatywne, zwolenników czarnej magii, spisków, tajemnych bractw – co najwyżej wprawiały w rozbawienie. Dopiero przed kilku laty pokuszono się o nową, nie tylko do mnie przemawiającą, ale i zgodną z subiektywnymi odczuciami interpretację.
Mamy oto, bliżej nieokreśloną parę zamożnych gospodarzy, w tradycyjnym wnętrzu i tradycyjnych strojach z epoki, zapraszających przyjaznym gestem do środka swoich gości, wśród których jest i Jan van Eyck. Jest to jednocześnie zaproszenie wystosowane do wszystkich widzów tego obrazu, by zechcieli na chwilę wejść do mieszczańskiego wnętrza I połowy XVI wieku. Bardziej „fotka z wakacji” z zabawą efektami iluzjonistycznymi, które szalenie pociągały dawnych twórców, niż przesiąknięte szczegółowymi treściami malowidło religijne, jak chciał Panofsky.

Symbole znaczą. Ale nie wszystkie przedmioty pełnią w obrazie funkcje symboliczne. Co gorsza – po dziesiątkach, setkach lat, przy braku źródeł pisanych, musimy pogodzić się z faktem, że pełnego „dekryptażu”, w większości przypadków, dokonać nam się nie uda. Co nie znaczy, byśmy tego czynić nie próbowali. Powodzenia życzę :-)

7 kwietnia 2010

i idzie, i idzie...


A ja z kolei, by wkroczyć konsekwentnie w lepszy nastrój pozwolę sobie na jeszcze jeden cytat z debiutanckiej płyty Suzanne Vega z 1985 roku. Znana głównie dzięki hitowi "Luka" piosenkarka ma w swoim repertuarze niewiele szlagierów za to bardzo dużo ciepłej, mówiącej i żywej muzyki. Takiej, która świetnie sprawdza się przy rozpraszaniu chmur.

5 kwietnia 2010

W stronę wiosny

Piosenka pochodzi z płyty w rodzaju "szara myszka". Niepozorna, lecz im dłużej się jej słucha, tym trudniej uciec od rytmów na niej się znajdujących. Spokojnie można zaliczyć ją to kategorii doskonałych płyt samochodowych: nie odrywa uwagi od drogi, nie wzbudza gwałtownych emocji przekładających się na nasz styl prowadzenia auta, wycisza...


23 marca 2010

Ojciec - prowokator


Przed ciszą wielkotygodniową pozwolę sobie jeszcze na przypomnienie nielicznym a przybliżenie większości z Was spektakularnego przykładu kogoś, kto przeinterpretowywał dzieła sztuki nie ze złej woli, ale uległszy właśnie tej magii miłośnika łamigłówek. Chodzi o człowieka określanego mianem ojca ikonografii, postać dla historyków sztuki w Europie pomnikową, tak jak dla polskich adeptów tego fachu pomnikiem jest Jan Białostocki.


Śmierć skąpca, Hieronim Bosh, ok. 1490

Erwin Panofsky swoim autorytetem przygniótł do ziemi pokolenia późniejszych historyków sztuki, na dość długo. Dopiero od niedawna „dekryptolodzy” ikonografii pozwalają sobie podważać utrwalone przez niego sposoby interpretacji. W czasach moich studiów, choć nie było to znowu tak dawno, nikt na takie przejawy niesubordynacji sobie nie pozwalał. Toteż często słuchając wykładów, czy uczestnicząc w ćwiczeniach, miałem nieodparte wrażenie, że ktoś tu nas robi w balona. Bo jakoś nie potrafiłem zaakceptować, że w z pozoru zwykłym obrazie interpretator doszukiwał się znaczeń tak wysmakowanych, że doprawdy... A kontekst? Kto tworzył, kto zamawiał, kto patrzył? Miejsce i czas, dostęp do źródeł? Toż to nie możliwe, więc dlaczego oni...!!!
Winnym zamieszania był właśnie Panofsky a raczej jego piękny umysł, który inne – ciut słabsze głowy - wręcz wgniótł do ziemi na długie dziesięciolecia. Nota bene, sam Ojciec-prowokator doceniał intuicję „genialnego laika” – który będąc wolnym od uniwersyteckiej sztampy szybciej dostrzeże, to co oczywiste, niż skostniali akademicy. Ba – żebyśmy to wiedzieli, jak znaleźć równowagę między erudycją a intuicją, by nie popaść w zapatrzone w siebie dyletanctwo... ;-)

21 marca 2010

Ostatni rozdział

Otworzyłem okno, a firanka
pofrunęła ku mnie,
jak Anka
w trumnie.

Biała firanka, błękitne zasłony,
zaszeleściło...
O' pokaż mi się od tamtej strony!
Jesteś? Jak miło!...

Jak miło... jak miło... jak strasznie,
moja miła...
Ja już chyba nie zasnę...
Firanka?... Czy tyś tu była?

Firanka, Władysław Broniewski



Orszulo moja wdzięczna, gdzieś mi się podziała?
W którą stronę, w którąś się krainę udała?
Czyś ty nad wszytki nieba wysoko wniesiona
I tam w liczbę aniołków małych policzona?
Czyliś do raju wzięta? Czyliś na szczęśliwe
Wyspy zaprowadzona? Czy cię przez teskliwe
Charona jeziora wiezie i napawa zdrojem
Niepomnym, że ty nie wiesz nic o płaczu mojem?
Czy, człowiek zrzuciwszy i myśli dziewicze,
Wzięłaś na się postawę i piórka słowicze?
Czyli się w czyścu czyścisz, jeśli z strony ciała
Jakakolwiek zmazeczka na tobie została?
Czymś po śmierci tam poszła, kędyś pierwej była,
Niżeś się na mą ciężką żałość urodziła?
Gdzieśkolwiek jest, jesliś jest, lituj mej żałości,
A nie możesz li w onej dawnej swej całości,
Pociesz mię, jako możesz, a staw' się przede mną
Lubo snem, lubo cieniem, lub marą nikczemną!

Tren X, Jan Kochanowski



Przyniosłem bratek z grobu Anki,
stoi przede mną,
i znowu będą chmurne poranki,
w południe ciemno.

Chciałem powiedzieć pani doktór,
że tak mi lepiej,
a ona mnie, żeby zamknąć okno,
będzie cieplej.

A czy tam ciepło w tej jesionowej
wąskie trumnie?
Chory. W lecznicy. I znów na nowo.
Chciałbym umrzeć.

Złamię termometr, wyleję leki,
przecz z medycyną, daleko.
Ale ten bratek, bliski i daleki,
spojrzę – i lekko.

Anka, pożyję, dopóki będę
ten bratek biały
oplatał w miłość, śmierć i legendę,
w tym jestem cały.

Bratek, Władysław Broniewski

18 marca 2010

Pułapki ikonologii


Nie chcę tu prowadzić regularnego wykładu z ikonografii. Chcę raczej pokazać, lub przypomnieć Wam, jakie bogactwo znaczeń ukrywa się za prostymi przedmiotami i którędy powinniśmy zmierzać by te symbole odszyfrować. Na pewno nie będzie to lektura Dona Browna. Trzeba natomiast zawsze ustalić źródła literackie i wzory graficzne obowiązujące w danej epoce. Pierwsze dostarczały znaczeń, drugi starały się standaryzować sposób w jaki te znaczenia przekazujemy. Jeśli dodamy do tego rzutki umysł danego twórcy, bawiący się symboliką, jak językiem, który poprzez odpowiednią żonglerkę znaczeniami starał się uzyskiwać nowe komunikaty – to dopiero mamy nad czym się głowić.


Ekshumacja św. Huberta, Rogier Van der Weyden, 1437-40


Wiele obrazów i rzeźb zaczyna dla nas nabierać całkiem nowego wyrazu po odczytaniu znaczeniowego kodu. Przygoda jest tak pasjonująca, że łatwo wpaść w pułapkę przeinterpretowania. Jeśli czynimy to na własny użytek – nic w tym złego. Tyle dzieł, ilu odbiorców.
Kiedy jednak próbujemy dokonać opisu naukowego – czyli co chciał powiedzieć artysta i co z jego komunikatu rozumieli jemu współcześni – taka przesada to tworzenie fikcji w miejsce historycznej rzeczywistości. Naukowcy często się mylą a nawet bywają kłamcami. Ich celem musi być jednak zawsze prawda. Jeśli się temu sprzeniewierzają, nie warto nawet zwracać na nich uwagi. Chyba, że sami jesteśmy badaczami, wówczas niezależnie od towarzyskich sympatii naszym obowiązkiem jest stanowczy sprzeciw. Niestety, na taką postawę stać nie wielu... długo by tłumaczyć - dlaczego.

17 marca 2010

Kiedy powrócisz 32




Tłumy klientów snujących się między pułkami. Kolejki do kas i do stoisk. Przedświąteczny ruch, kłótnie... I tu w to wszystko wbiega świnia, a w krok za nią czerwony ze złości prześladowca.
- Chodź tu, słyszysz – podejmuje ostatnią próbę pokojowego uładzenia sporu on. Bezskutecznie. Ona bowiem głucha na wszelkie apele, mija kasy i leci między regały.
- Pan natychmiast zabierze stąd to zwierzę! - krzyczy zdezorientowana sceną kasjerka.
- Pani kierownik, pani kierownik! Świnia biega po sklepie! - zawodzą wpadłszy w panikę ekspedientki.
- Ja cię zabiję!– sapie Mario usiłując doskoczywszy swej ofiary schwycić ją w pół niczym namiętny kochanek.
Świnia w pisk. Wyrywa się amantowi. Biegnie przerażona ku stoisku z jajkami, gdzie grupa rozbawionych klientów obserwuje z uwagą rozwój wypadków.
- Proszę ją natychmiast stąd wyprosić! Ona biegnie do jaj! – zszokowana kierowniczka wciąż nie może uwierzyć w rozgrywający się w jej sklepie dramat.
- Pan z nią porozmawia, to się uspokoi – rzuca beztrosko jakiś kolejkowy kawalarz, którego zapocony Mario obrzuca wzrokiem zabójcy.
Świnia zakręca ostro przed jajecznym regałem. Tylne łapy jej się podwijają, zad upada na glazurową posadzkę. Panowie parskają śmiechem. Panie przerażone usiłują pierzchnąć byle dalej od rozjuszonego zwierzęcia.
- Mariusz, nie łap jej. Zaganiamy... słyszysz! Zaganiamy! - to ojciec ruszył synowi z odsieczą.
Świnia z trudem rozpędza się na śliskiej posadzce, mknie między regałami a przepierzeniem stanowiącym plecy świątecznych witryn. Szarżuje ku kasom. Ludzie w kolejce pokładają się ze śmiechu. Wreszcie po kolejnych dwu- trzech minutach część oczekujących przyłącza się do nagonki. Świnia znowu oddycha świeżym powietrzem grudniowego Pruszkowa. Biegnie przez błotno-śnieżną chlapę ku swemu przeznaczeniu...

Historię owej nieszczęśniczki opowiedział nam kiedyś w największej tajemnicy Bolo, przykazując, by pod żadnym, ale to żadnym pozorem przy Mariuszu tego incydentu nie wspominać. Usłuchaliśmy, choć zawsze, gdy Drewniak z Drewniaków z pedanterią nalewa do filiżanek kawę z gustownego dzbanuszka oczami duszy widzimy tamto wydarzenie.

16 marca 2010

Arma Christi

Symbole Męki Pańskiej. Obficie goszczą w sztuce gotyku, skąd przenikały do sztuki ludowej. I właśnie sztuka ludowa, rozmiłowana w formach brutalnych w swej dosłowności, z największą drobiazgowością wylicza wszystko, co da się powiązać z bólem fizycznym i psychicznym, jakiego doświadczyć musiał Jezus.
Niezastąpione w wyliczance ikonograficznej są „krzyże arma Christi” pochodzące z rejonu południowych Niemiec. Tu nawet Chrystus sam w sobie do niczego nie jest potrzebny. Wystarcza...



Idąc od szczytu: kogut, który zapiał, gdy święty Piotr po raz trzeci zaparł się swego Mistrza. Napis, a raczej cały krzyż, do którego przybito Zbawcę z umieszczonym na rozkaz Piłata napisem, wyjaśniającym winę skazańca: Jezus Nazareński, król żydowski. Kielich krwi pańskiej, do którego ową krew, najczęściej w średniowiecznych scenach ukrzyżowania, zbierają aniołowie. To też symbol akceptacji męczeńskiej śmierci – bowiem Zbawca zgodził się z woli Ojca przyjąć ten kielich. Chusta św. Weroniki, którą otarto twarz Jezusa podczas drogi krzyżowej – na niej widzimy też koronę cierniową. Mieszek z 30 srebrnikami Judasza i rękawica, symbol policzkowania. Młotki i cęgi – przydatne przy sporządzaniu krzyża i przytwierdzaniu doń skazanego. Sznur, którym Chrystusa spętano przy kolumnie biczowania. Dłonie, serce i stopy Jezusa z ranami po gwoździach i włóczni. Lampa oliwna i naczynie z oliwą – oświetlenie drogi do groty, w której złożono umęczone ciało. Włócznia, którą przebito bok i ta na której podano umierającym ocet. Rózgi do biczowania. Kij pomagający przy koronowaniu cierniem. I młotek rzeźbiarski, pomocy przy wykuwaniu napisu o którym była mowa powyżej. Szata, przylegała do umęczonego ciała a później stała się przedmiotem pożądania żołdaków. Kości - grając nimi legioniści rozstrzygnęli, komu przypadnie w udziale. Kolumna biczowania i drabina pomagająca przy zdjęciu z krzyża. Broń żołnierzy towarzyszących Jezusowi przez większą część ostatniego dnia. I wreszcie kilof oraz łopata, którymi wspomagano się przy składaniu do grobu.



W malarstwie, poza pewnymi scenami pasji w późnym gotyku, czy ocierającymi się o sztukę ludową pracami doby kontrreformacji, w zasadzie nie spotykamy pełnego katalogu arma Christi. Jak w kwaterze środkowej, dolnej Ołtarza Gandawskiego Van Eycka z 1432 roku, mamy tylko kilka wybranych symboli. Tu będą to: kielich, do którego spływa krew Mistycznego Baranka. Kolumna biczowania, krzyż z napisem, dwie włócznie – jedna z gąbką, wierzcie na słowo, że tak jest. Aniołki od kolumny i od krzyża trzymają ponadto słabo widoczne: koronę cierniową i rózgi.
Arma Christi będą pojawiać się również w scena z pasją bezpośrednio nie związanych, ale zawsze celowo. Przypominając, że życie Zbawcy, miało swój wyższy, naczelny cel. I ku owemu kulminacyjnemu momentowi, stanowiącemu istotę wiary chrześcijan, zmierzało od samego początku, tak jak zapowiedzieli to starotestamentowi prorocy.
Mam nadzieję, że jeśli zobaczycie gdzieś w obrazie któreś z tych przedmiotów zgromadzone w jakimś kącie, będziecie wiedzieć o czym chciał nam przypomnieć autor ikonograficznego programu danego przedstawienia. Nie muszę też chyba przekonywać, że wytrawny kaznodzieja potrafił wokół każdego z tych symboli zbudować odrębne, przesiąknięte dramaturgią kazanie. Stąd i żywotność symboliki pasyjnej po dziś dzień jest wyjątkowa.

13 marca 2010

Oblicze w lustrze

Można mnożyć „ideały”, których ucieleśnieniem bywa córka, posiadająca podobną ojcu wrażliwość, cieszącą go ciekawość świata, odwagę w jego poznawaniu. Pozbawioną najbardziej irytujących wad samego ojca i jego kobiet. I przy tym zdradzającą te same, co ojciec, talenty. Albo inne, pokrewne, z podobną intensywnością uwalniające się na zewnątrz. Czasem spotyka się takich ludzi. Ale to zawsze przypadek i nie zawsze „konsumowalny”. A tymczasem córka – jest i będzie zawsze. No właśnie. A co kiedy....



Żaden ojciec podobno barziej nie miłował
Dziecięcia, żaden barziej nad mię nie żałował.
A też ledwie się kiedy dziecię urodziło,
Co by łaski rodziców swych tak godne było.
Ochędożne, posłuszne, karne, niepieszczone,
Śpiewać, mówić, rymować jako co uczone;
Każdego ukłon trafić, wyrazić postawę,
Obyczaje panieńskie umieć i zabawę;
Roztropne, obyczajne, ludzkie, nierzewniwe,
Dobrowolne, układne, skromne i wstydliwe.
Nigdy ona po ranu karnie nie wspominiała,
Aż pierwej Bogu swoje modlitwy oddała.
Nie poszła spać, aż pierwej matkę pozdrowiła
I zdrowie rodziców swych Bogu poruczyła.
Zawżdy przeciwko ojcu wszytki przebyć progi,
Zawżdy się uradować i przywitać z drogi,
Każdej roboty pomóc, do każdej posługi
Uprzedzić było wszytki rodziców swych sługi.
A to w tak małym wieku sobie poczynała,
Że więcej nad trzydzieści miesięcy nie miała.
Tak wiele cnót jej młodość i takich dzielności
Nie mogła znieść; upadła od swejże bujności,
Żniwa nie doczekawszy! Kłosie mój jedyny,
Jeszcześ mi się był nie zstał, a ja, twej godziny
Nie czekając, znowu cię w smutną ziemię sieję!
Ale pospołu z tobą grzebę i nadzieję:
Bo już nigdy nie wznidziesz ani przed mojema
Wiekom wiecznie zakwitniesz smutnymi oczema.

Tren XII, Jan Kochanowski


Moja córka, moja córka umarła!...
Jak sercu powiedzieć: nie płacz,
kiedy rozpacz serce przeżarła,
a to serce wyrwać i zdeptać.

Moja córka... Ach! żadnej kochance
nie mówiłem tak siebie do dna
jak Ance...
A była mi ona podobna

do świata, który się stawał
w zachwycie i grozie,
a jam serce gorące podawał
na mrozie.

W zachwycie i grozie, Władysław Broniewski

12 marca 2010

Kiedy powrócisz 31

Rolf odzyskał przytomność i kojarzy ludzi. Do tego, starym sposobem, nieśmiało się uśmiecha zza poobijanej gęby dając znak oczami, że wszystko jest ok.
- Nie dało się z nim pogadać, bo zaraz ich przegnały.
- Kto?
- Piguły. Tylko moment przez szybę na niego popatrzyli. Ja nie mogłem być, bo miałem dyżur. Wpadłem do nich po zjechaniu na zajezdnię. Prosto z roboty na Pruszków i pod elektrownię. Oni już w dupę pijani. Nie wiem po co wrócili do roboty. Ale tam podobno razem z brygadzistą świętują wybudzenie Rofla – Kudłaty wziął się teatralnie pod boki, po czym szybko zgadując znaczenie naszych spojrzeń dorzucił – Ja wiem kiedy? Pewnie wczoraj. Jedyny dzień, kiedy ich nie było.
- A kiedy będzie można się z nim zobaczyć?
- Diabli wiedzą. Chłopaki pewnie pytali. Ale nie wiem, czy dziś tu w ogóle trafią i czy da się z nimi dogadać. Ja ich widziałem o pierwszej i byli ugotowani. Jak ich do tej pory nie ma..
- Co nie ma, hę? - wtrącił się Lolek – przecież Wampir ma dziś popołudniową zmianę. To... to tyś go przed pracą widział. A Darek z pewnością z nim został. Co będzie balet przepuszczał, hłe, hłe...
Rzeczywiście. Gdy Lolek i Siwy wrócili do siebie, a przy bryżu zostaliśmy tylko czterej, parę minut przed siódmą z ulicy dobiegł nas pogodny bełkot Wampira. Dotarcie na drugie piętro zajęło im kolejny kwadrans. Po tonie z jakim powitał ich Mariusz dało się poznać, że byli w nieszczególnie wyjściowym stanie. Dwie trzyczwartówki przechyliły jednak szalę na ich korzyść i tym sposobem tydzień zaczął nam się od imprezy.
Po pierwszej butelce Drewniakowie ruszyli do kuchni, by wzbogacić nasze menu ograniczone do czystej z kolą. A trzeba im oddać, że żarcie robili znakomite. Wszystko to dzięki niecodziennemu hobby ich staruszaka – hodowli świń w przydomowej komórce. Przez długi czas nie mogliśy wyjść z zadziwienia, co też tak pochrumkuje na Drewniakowym podwórzu. Dopiero z czasem odkryliśmy, że w zamienionym w chlewik, starym szalecie w rogu działki, sezon w sezon wzrastały pieczołowicie doglądane przez seniora domu blondyny.
Ich słodkie życie w śródmiejskiej dżungli nie kończył jednak happy end, lecz nieuchronny ubój. Koszmar tak dla ofiary, jak i jej oprawców. Trzeba bowiem wiedzieć, że odpasione dziewczęta nijak nie chciały z pokorą rozstać się z łez padołem. Bywało, że spłoszona widokiem topora zwiewała taka na podwórze i wtedy cała kamienica miała ubaw po pachy.



Ale przyszedł też dzień, kiedy to nie tylko kamienica ale i spora część miasta mogła się rozkoszować heroicznymi zmaganiami. Było to kilka lat temu, gdy Drewniakowa świnka czmychnęła przez uchyloną bramę na ulicę.
Tak się pechowo wówczas złożyło, że Bolo był w szkole i jedynym obok niedowidzącego ojca mężczyzną, który mógł podjąć się pościgu za uciekinierką był Mariusz. Problem jednak w tym, że Mario jest młodzieńcem szalenie ceniącym sobie wystudiowaną grę pozorów, których z biegnącą po ulicach świnią nijak się nie da pogodzić. Już sama myśl, że przyjdzie mu ścigać przerażonego prosiaka musiała mu się wydać odrażająca. Lecz kiedy przyszło zmierzyć się z tym wyzwaniem, upokorzenie sięgnęło zenitu.

Oto bowiem ofiara zamiast biec w stronę Utraty, gdzie skwer i ludzi mniej, pobiegła ku Kościuszki, ulicy która wiedzie od centralnego skrzyżowania ku stacji kolejowej.
Mariusz chodu za nią. Ona na ulicę. Tu samochody, trąbienie, śmiechy. Drewniak z Drewniaków czerwony z wściekłości. Świnia dalej do przodu przez tłum przechodniów spieszących po przedświąteczne sprawunki.
Tylko wyjątkowej, świńskiej złośliwości można przypisać fakt, że zamiast jak każda normalna istota szukać ratunku w otwartej przestrzeni, ta małpa postanowiła umknąć przed toporem do największego podówczas sklepu w mieście.
Wyobrażacie sobie jak czuł się Mario! Od lat szlifowana wyniosłość lega pod gruzami świńskiej przewrotności.
- Ach ty dzika kurwo! - zaryczał jak dorodny jeleń ugodzony śmiertelnie w przeddzień rykowiska.

11 marca 2010

Modlitwa w ogrójcu


A sam oddalił się od nich, jakby na rzut kamienia, i padłszy na kolana, modlił się, mówiąc: „Ojcze, jeśli chcesz, oddal ten kielich ode mnie; wszakże nie moja, lecz twoja wola niech się stanie.
A ukazał mu się anioł z nieba, umacniający go. (Łk, 22, 41-42)


Lodovico Carracci, około 1590

Klęczący Chrystus, anioł podający mu kielich oraz śpiący opodal trzej apostołowie – to najbardziej trwałe elementy ikonograficzne zaczerpnięte z Ewangelii św. Łukasza. Kielich zbawienia jest symbolem ofiary eucharystycznej, a zatem i zapowiedzią nadchodzącego cierpienia. Stąd, czasem, odnajdziemy w scenie „arma Christi”, kiedy indziej zaś zbliżającą się do Góry Oliwnej zgraję, a na jej czele jednego z dwunastu, imieniem Judasz.


El Greco, około 1590