Dzisiaj po raz pierwszy jesteśmy z Zuzą, chciałoby się rzec - „formalnie“, umówieni. Czuję się trochę dziwnie, bo nie wiem czy z tej okazji nie warto wymyślić czegoś nadzwyczajnego. Ostatecznie dochodzę do wniosku, że jednak nie - wszak „znamy się tylko z widzenia“. A w zasadzie prawie w ogóle się nie znamy.
- Witam Panią... - staram się być jak zawsze nieco żartobliwy, chociaż widząc jej poddenerwowanie poważnieję. Zdaje się ledwie mnie dostrzegać, kiedy pełna niepokoju rozgląda się po nadrzecznej okolicy, idąc dalej w kierunku mostu kolejowego.
- Czy coś się stało? - pytam.
- Nie... W zasadzie nic strasznego - mówi pospiesznie. - Jakiś chłopak zaczął mnie wyzywać. Chyba był podpity... i szedł za mną, od mostku. Nie wiem gdzie się teraz podział.
- Gdzie to było? Przy elektrociepłowni?
- Tak, o widzisz! – wyszeptała sztywniejąc ze strachu.
Jakieś 100-150 metrów od nas z krzaków wytoczył się zapijaczony Uszaty. Jeden z trzech braci Maliniaków, z których każdy im młodszy, tym bardziej ordynarny i nachalny. Uszaty był akurat najmłodszy. Wdawanie się teraz w rozróbę z młodym Maliniakiem, gdy jest na fleku – to ani honor, ani przyjemność.
Schwyciłem odrętwiałą Zuzę za rękę i energicznym krokiem powlokłem za sobą w przeciwną stronę. Dopiero, po chwili tego nieco brutalnego marszu zdałem sobie sprawę, że trzymam drobniutką dłoń dziewczęcą. Niewyobrażalnie drobną dłoń. Poczułem łagodne ciepło, jej cieniutkie niczym zapałeczki kości.
Uszaty zniknął za mostem kolejowym. Przed nami skwer z wybetonowanymi placykami zabaw. Chłodny, kwietniowy wiatr muska nasze twarze. Rozgania wczorajsze chmury tak, że co pewien czas zza burych zasłon przebijają ku nam promienie słonecznego ciepła.
Idziemy w zupełnym milczeniu. Przestałem wreszcie wlec ją za sobą. Kroczymy niemal ramię w ramię, oboje patrząc przed siebie.
Nie bardzo wiem, co robić. Nie ma już niebezpieczeństwa, więc w zasadzie powinienem puścić jej dłoń. Delikatnie poluźniłem uścisk. Jednak drobne paluszki wczepiają się w moje graby i bynajmniej nie uciekają zwabione wolnością.
Nie mogę wydobyć z siebie słowa. Staram się zachować spokój, by jej nie spłoszyć.
Holender. Niby jest zimno a mnie zaczynają się pocić dłonie! Co jest? Nigdy mi się nie pocą!
Nagle z naprzeciwka zbliża się do nas jakaś para staruszków. Niczym poderwane podmuchem wiatru gołębie dłonie czmychają ku swym właścicielom.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz