30 grudnia 2009

Czym jest harmonia




Zdarza się, że coś wyraźnie odczuwamy a mimo to umysł próbuje „logicznie” naszemu postrzeganiu zaprzeczyć. Czy może być coś bardziej kontrastowego od stada buro-brązowych kuropatw biegających po przykrytym śniegiem polu? Dlaczego zatem w świadomości wrażliwego na bodźce wizualne widza kontrast tutaj nie istnieje?
Odpowiedź uzyskamy śledząc uważnie barwę kolejnych dotknięć pędzla na płótnie. Szybko przekonamy się wówczas, że Chełmoński przy pomocy dokładnie tej samej gamy barw, acz przy drastycznie odmiennej ich proporcji, maluje zarówno śnieg jak i biegające po nim ptactwo. W ten sposób całkowicie znosi narzucającą się naszej logice kontrastowość. W świecie wrażeń estetycznych logika czasem przeszkadza. Sztuka i miłość to nie są jej bezwzględne królestwa.

29 grudnia 2009

Kiedy powrócisz 8




- Mówią, że ktoś z tych skurwieli pod dyskoteką. Hy... Dresy, albo i jeszcze gorzej.
- Na dyskotece? - nie mogłem opanować zdziwienia słysząc, że wiecznie opancerzony w skóry z ćwiekami Rolf udał się w takie miejsce. – Co mu odbiło?!
Lolek wzruszył ramionami.
- Kto go wie. Może mu się zachciało landryny, he? Dałbyś wiarę, Krzemciu?
Nie może być – pomyślałem. Rolf?! To kompletny dziwak. Nie pije, nie pali, prochów nie tyka. Kończy wieczorówkę i robi. Za laskami nie gania. A do tego świr, że się go obcy jak ognia boją. Na pierwszy rzut oka spokojny młody człowiek, a jak co do czego to pierwszy staje. W każdy dym idzie i za każdego z chłopaków głowę gotów nadstawić. Przy bójce wpada w taki szał, że ci co to widzieli na pewno nie zapomną. Większość już go po dzielnicach zna i unika. Więc jeśli go dostali - znaczy musiało być coś poważnego.
- On tego by nie szukał – stanowczo zaprzeczyłem.
- He, a może? – zadumał się Loluś – W końcu to też facet, nie?

Poznaliśmy się we trójkę zeszłego lata. Kumple ściągnęli mnie nocą bym im pograł. Byli ostro wprawieni, więc wylądowaliśmy nad Utratą w okolicach górki. Tu siedziało już kilku gostków, w tym ktoś z gitarą. Połączyliśmy siły. Oprócz Lolka była tam garstka znanych mi chłopaków z ogniska dla „młodzieży trudnej“, no i Rolf. Układny, pogodny – choć jak mówili „wariat” .
Imprezka nabrała wigoru, zaś ja z Lolkiem staliśmy się jej gwiazdami. Od tamtego czasu często zmawiamy się na granie lub balety. Ponadto Lolek podobnie jak ja w szkole „bywa“. Jest zatem idealnym kompanem. A Rolf? Rolf jest zawsze tam gdzie wiara i gdzie coś się dzieje.
- Wypadałoby tych skurwysynów namierzyć – pomyślałem na głos. Lolek ponuro kiwnął głową.
- Mus to mus. Tak nie można tego zostawić, kurwa mać. Nie? He...! - Po czym dorzucił – Takiego numeru to jeszcze tu nie było. Wsioków to tak, ale naszego?
Racja. Tego nie było. Czy to dresy, czy narybek mafii z nami nigdy nie zadziera. Jedni mają landryny, drudzy bryki. Ale to my mamy dzielnice. Oni królują w dyskotekach i lokalach, ale ulice są nocą nasze. Tu wolą się nie zatrzymywać, nawet jak jadą w dwie beemki.
Zawsze się mijaliśmy. Dla zasady nikt nikomu w drogę nie właził, bo jak w drugim krańcu Polski ktoś Pruszkowowi na odcisk nadepnął, to jechało całe miasto zbrojne w bejzbole i maczety. Stąd wszędzie się nas bali. Za to w mieście obowiązywał chłodny rozejm. Tu nawet ludzi od czasów komuny nikt nie likwidował – takie sprawy załatwia się w Kampinosie. Na tej ziemi miał panować pokój.
No może czasem ktoś, jak ja, miał na pieńku z synalkiem mafioza. Ale że stali za nami bracia kończyło na pogróżkach. Przecież to w końcu tylko zabawy chłopięce. W najgorszym wypadku: szybka wymiana ciosów przy zachowaniu honorowych zasad. Wiadomo, jakoś trzeba żyć.
Co jeśli tym razem ktoś złamał tą zasadę? Przecież nie tłucze się chłopaka, gdy jest sam i nie zostawia jak śmiecia na trawniku.
- Jeśli tego się nie załatwi, będzie tylko gorzej – powiedziałem z powagą.
- Święte słowa Krzemciu. Święte słowa. Hm.
Uzgodniliśmy że we wtorek, jak wiara wróci ze szkoły lub z roboty, trzeba się spotkać. Najlepiej u Drewniaków. Większą grupą. Przynajmniej po jednym z każdego rewiru i trochę bydła z elektrowni. Lolek ma czekać na mnie pod Zniczem o 14, gdyż wtorkowe lekcje kończy sprawdzian biegowy na stadionie. Stamtąd blisko i do monopolu „na Piaskach“, i do parku, gdzie można przeczekać.
- To jesteśmy zmówieni – rzuca Lolek na odchodnym przeżuwając kolejnego peta.

28 grudnia 2009

„Moje życie”


Pretekstem dla tegorocznych wystaw monograficznych poświęconych najwybitniejszemu polskiemu symboliście przełomu XIX i XX wieku były 155 rocznica urodzin i 80 rocznica śmierci. Wiosną najlepsze prace Malczewskiego ze zbiorów krakowskich i poznańskich mogliśmy oglądać pod Wawelem. Zimą przyszedł czas na Warszawę i wystawę zatytułowaną „Moje życie”.
Tradycyjnie ekspozycję podzielono między dwa ciągi sal znajdujących się na parterze i pierwszym piętrze Muzeum Narodowego z adekwatnym porządkiem oglądania samej wystawy. Gorąco zachęcam, by ten ustalony przez organizatorów porządek przełamać i zwiedzanie rozpocząć od prac zgromadzonych na piętrze, gdzie prześledzimy twórczość Malczewskiego na przykładach najdojrzalszych.



Malczewski-symbolista, choć tworami swej wyobraźni niejednokrotnie wkracza w świat surrealizmu, był nieodrodnym dzieckiem młodopolskiego Krakowa. Jego mitów, egzystencjalnych zagadek „fin de sieclu”, czy zobowiązań jakie na artystę nakładano w czasach braku własnej państwowości a po wciąż żywym w pamięci buncie chłopstwa z roku 1846.
Lud mający pomóc w odrodzeniu sztuki a z czasem i narodu. Śmierć i przemijanie – ich fatalistyczna nieuchronność. Społeczna alienacja artysty, jego samotność i brak zrozumienia nawet pośród najbliższych. Poszukiwanie polskości w sytuacji, gdy brak własnego państwa, a walczący o to państwo skazują się są na tracące sens cierpienia.
Malczewski nie jest jednak reporterem ilustrującym stan ducha jemu współczesnych. Próbował okiełznać wyobraźnię na tyle, by jej twory stały się zrozumiałe dla postronnych, choć często wątpił w powodzenie tych starań. Na wszystkie problemy patrzył bowiem własnym, nieco diabolicznym spojrzeniem, dla którego złotą kulą była kobieta.



Kobieta – śmierć, kobieta – natchnienie , kobieta – opiekuńczy anioł. Czuła, kusząca, litościwa. Bez wątpienia – obecna w niemal każdym jego obrazie kobieta – fascynowała i inspirowała Malczewskiego bezgranicznie. Jej zawdzięczał energię i twórczą żywotność .
Śledząc prace zgromadzone na wystawie łatwo zobaczyć jak szybko Malczewski uwalania się z akademickich ram. Zarzuca powściągliwe barwy, a jego prace rozkwitają bogactwem koloru i wyobrażeń w ciągnącym się latami okresie dojrzałym. Dopiero u schyłku życia tematyka i kolorystyka prac przygasa.



Część ekspozycji na parterze stanowi uzupełnienie tego co można zobaczyć na piętrze. Mamy zatem proste portrety najbliższych, pojedyncze obrazy głównego nurtu (jak czwarty z serii obrazów ukazujących dziewczynę z krzewem jarzębiny) i wreszcie rysunki. Od najwcześniejszych malowanych przez 11-letniego chłopca, po rysunki kredką i nieco niechlujne już akwarele powstałe u schyłku życia. Rzadko prezentowane z uwagi na małą ich spektakularność a przede wszystkim podatność na zniszczenie, dają wgląd w proces formowania się i doskonalenia malarskiego warsztatu.



Malczewski zasługuje by o nim pamiętać. Potrafi poruszyć nawet ludzi bardzo młodych, których wyobraźnię zalewa hałaśliwy potok współczesności. Inspiruje ich do poszukiwania dojrzałego piękna. Nie każdemu z dawnych twórców to się jeszcze udaje. Toteż warto pomyśleć przy kolejnej rocznicy o zgromadzeniu w jednym miejscu wszystkich znaczących prac Malczewskiego, w tym tych najważniejszych dla jego dialogu z widzem, których tym razem w Warszawie zabrakło.

Wystawa czynna do 7 lutego br. (niedziela)

Cena biletów: 17 zł - normalny i 10 zł – ulgowy

Godziny otwarcia ekspozycji:
poniedziałek – nieczynne dla zwiedzających
wtorek – 10.00–17.00
środa – 10.00–16.00
czwartek – 10.00–16.00
piątek – 12.00–21.00
sobota – 12.00–18.00
niedziela – 12.00–18.00

UWAGA:
31.12.2009 - Muzeum nieczynne
01.01.2010 - Muzeum czynne w godz. 14.00–21.00

Wystawa ma własną stronę internetową: http://jacekmalczewski.mnw.art.pl/index.php

Znajdziemy tam szereg imprez towarzyszących ekspozycji z których osobiście polecam „wykłady czwartkowe”, które można będzie wysłuchać w styczniu i lutym 2010 roku w sali kinowej MN o godzinie 17.30 (przewidziany czas trwania każdego z wykładów to 75 minut).

7 stycznia
„Modernistyczna wyobraźnia. Związki Jacka Malczewskiego z literaturą” prof. dr hab. Maria Prussak (Uniwersytet im. Kardynała S. Wyszyńskiego)
14 stycznia
„Słowacki – Anhelli – Malczewski.” Barbara Brus-Malinowska (Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna w Warszawie)
21 stycznia
„Jacek Malczewski. Natura. Historia.” dr Łukasz Kossowski (Muzeum Literatury w Warszawie)
28 stycznia
„Kształty symbolicznej przestrzeni późnych obrazów Jacka Malczewskiego.” dr hab. Dorota Kudelska (Katolicki Uniwersytet Lubelski)
4 lutego
Jacek Malczewski Artysta - Błazen Elżbieta Charazińska (Muzeum Narodowe w Warszawie)

26 grudnia 2009

Kino na święta


Po hucznej rodzinnej imprezie czas w ciszy oświetlonego choinką pokoju odpocząć w sympatycznym towarzystwie. W tym celu włączamy odtwarzacz i wkładamy doń kolejne płyty z:



„To właśnie miłość” - trochę przekombinowana i najsłabsza z serii ale dobrze wprowadza w nastrój,



„Moje greckie wesele” - bez komentarza,



„Notting hill” - starcie świata realnego z ludźmi odrealnionymi,



„Cztery wesela i pogrzeb” - samo życie, choć w Polsce proporcje się przestawiły i mamy z reguły cztery pogrzeby i jedno wesele.

21 grudnia 2009

Kiedy powrócisz 7




Po kilku minutach moją sielankę przerywa znajome:
- Hłe, hłe... co my widzimy! Młodzież szkolna pali papieroski. A powiedzieć mamusi, hłe, hłe?
- Wal się Lolek – palcem środkowym dałem znać co myślę o jego obecności – nie widzisz, że kontempluję?
- Kontem co...? - zdziwił się mój rozmówca – Kolega jak coś pieprznie... He nic nie słyszał? - spytał podniesionym głosem
- Pędź Lolek! Zrozum, że mam nastrój sentymentalny.
Loluś spojrzał na mnie z wyrazem współczucia w oczach.
Gościu jest długi i chudy, zaś idąc buja się na boki niczym samotna sosna na wietrze. Badylowate łapy zwisają mu bezwładnie. Gęba wykrzywiona w grymasie, jaki u zwykłych śmiertelników powoduje tlący się w ustach papieros.
Przez tą swoją gębę i nieforemną budowę zalicza się do pacjentów, którzy sami proszą się, by ich nastukać. Na jego szczęście jest dosyć duży, dzięki czemu większość szukających dymu pokurczy dwa razy pomyśli nim wystartuje.
- Hm... wa mać. Krzemciu. Wyhamuj. Jest poważna sprawa. - powiedział z powagą usiadłszy na skraju ławki.
- Ja dzisiaj nie piję - opowiedziałem przeczuwając co mu chodzi po głowie.
- Kto powiedział, że dzisiaj?
- Jutro i pojutrze też nie.
- He tam, nie o to chodzi. U kolegów na slamsach jak zawsze nic nie słyszeli... wa mać...?
- A czy my gazety czytamy? Weź się stuknij Loluś. Gadaj co jest i nie ściemniaj.
- He, to... to trza nieco sobie powyjaśniać to i owo.. - przypalił przygaszonego peta buchając chmurą dymu.
Spojrzałem spod brwi.
- Właśnie widzę. U Lolusia nowa skóra na grzbiecie!
- Oj.. i tak tych kurew nie lubię. Nie, nie.. Twoja mi nie przeszkadza. Hm, hm... A tą. To mamusia mi kupiła na imieniny. No i noszę Jak będzie fajny pochlaj, może się przydać, nie hłe, hłe! - Lolek parska radośnie dymem zza pożółkłych zębów.
Należy do grupy „dzieci trudnych, zbyt dobrze sytuowanych“. W domu kasy w bród, bo stary nieźle kręci. A i matka ma fuchę w starostwie więc wszystko, co jedyny syneczek chce, to ma. Tak do tego przywykł, że od pewnego czasu nie chce mu się nawet czegokolwiek chcieć.
Szkołę na trójach kończy, bo mamusia ma plecy i nikt krzywdy nie zrobi. Za to ojciec poczuł zew i wziął się za wychowywanie syna, tylko ciut za późno. Tak więc panowie mijają się w drzwiach, jeśli w ogóle takie nieszczęście ich spotka, niczym zaszczute na siebie buldogi. Bywa, że i do wymiany ciosów dojść musi, szczególnie odkąd Loluś uznał, że jego misją jest „chama nauczyć“.
- Nic nie łapiesz Andrzejku. Rzecz w tym, ha... wa mać. Rzecz w tym, że natłukli Rolfiego. - Pokiwał głową przeczuwając moje myśli – Ta. Na blokach.
Spojrzałem z uwagą.
- Leży nieprzytomny na Banacha. Tłoczą w niego życie, ale huj wie jak będzie. Hm.
- Co ty pierdolisz, Loluś? Nagrzałeś się czegoś! - zerwałem się z ławki o mały włos nie zaliczając jednego z konarów kładącej się na boki wierzby.
- To przecież mówię, że trza pogadać, nie? Hy....
Wieści od starej Rolfiego były nie szczególne. W sobotę wieczorem nieprzytomnego chłopaka znaleziono na trawniku pod jednym z bloków. Myślano, że jest pijany więc wezwano pały. Ledwo zipał, gdy go ostawili na ostry dyżur. Matka tak się tym wszystkim wzruszyła, że wpadła w kolejny ciąg, chlając i płacząc na zmianę w towarzystwie coraz to innych gachów. Do syna jeździć nie może bo strasznie jej to szarpie nerwy.
- No to kto do niego jeździ! - spytałem wściekły.
- Twoi bracia z Lipowej. Dlatego z wami nie mieli kontaktu, he. Prosto po robocie... dymają do Rolfa... sprawdzić, czy żyje.
- O kurwa. Ale kanał. To kto go tak urządził?

20 grudnia 2009

Świąteczny jarmark


Ktokolwiek by się temu uparcie nie opierał - atmosfera Bożego Narodzenia - z każdą godziną coraz skuteczniej włada naszą świadomością. Gdzie się nie obejrzeć, wszelkie działania ludzkie im właśnie są podporządkowane. I bardzo dobrze, bo przynajmniej choć troszkę, mimo ścisku, korków i tłoku, zaczęliśmy być dla siebie życzliwsi.



Ja skorzystałem z zaproszenia i udałem się na jarmark rękodzieła kobiecego. U znajomych dziewczyn nabyłem kilka drobiazgów. Z podziwem patrzyłem jak panie radzą sobie z 14 stopniowym mrozem przestępując z nogi na nogę z kubkiem szybko stygnącej herbaty w ręku. Kawiarenka obok ratowała życie. Ognisko paliło się ciut za słabo.
Najurokliwsze były kolczyki, choć tych najładniejszych na zdjęciach nie widać. Zgapiłem się z oświetleniem. Za to jest kolczyk mikołajowy - prawda, że słodki?





19 grudnia 2009

Producent Rubens


Mamy tu kawiarnię strasznie fajną, bo taką po prostu. Jak to na wsi. Po sali przechadzają się jędrne wiejskie dziewki, przy stołach rozklekotane mamy, odrobina pacholąt, licealistów zastępy... No słowem wsi spokojna, wsi radosna, pochwało sielskie prowincji.
Ale nie dziś! Nie dość, że pusto, to jeszcze dwoje przemądrzałych buców za ścianą, gdy tylko mnie wyczaili z miejsca o dwa tony głos podnieśli za cel mając chyba: wszelkie chamstwo ze mnie kulturą wysoką wyplenić. I o cóż chodziło? Mniej więcej o to, że żądną miarą nie można przyrównywać tworów sztuki do najbardziej nawet „śliczniusich” wyrobów masowych, które z zasady są kiczem.
Spuściłem łeb po sobie, nie będę wszak tak uczonych państwa niepokoił faktem, iż toczą spór wielokroć już rozwiązany. Przy powszechnym pluralizmie każdy ma prawo sobie wybrać własną jego interpretację, sam też rozstrzygając, która z nich trafniejsza. Dopiłem czym prędzej kawę, zeźlony pomniejszyłem pannie napiwek o połowę i wsiadłem do ukochanej Francuzeczki rozkoszując się po drodze jej kiczowatą „ślicznością”.


Peter Paul Rubens, Pokłon Trzech Króli, 1626-27

I im dalej od kawiarni odjeżdżałem, ślizgając się po poboczach niczym Tommi Mäkinen na rajdzie Finlandii, tym silnej mnie nurtowało – dałem się zwieść zręcznym hochsztaplerom, czy może przedłożyłem piękno nad walory użytkowe uznając, że do przewożenia mebli to mogę pożyczyć jedną z bud od szwagra a to w czym spędzam liczne godziny powinno choć troszkę oko cieszyć. I czy jeśli piękno to powstało w jakimś CADzie zamiast PowerPointcie od razu ma wartość poślednią?
Skoro tak – to taki na przykład Rubens, jakby nie było właściciel zakładu malarskiego od produkcji masowej, do panteonu artystów wliczany jest przez pomyłkę. A wszelkiej maści architekci? Tworzą chcąc nie chcąc głównie dla celów użytkowych – więc z definicji artystami nie byli. Nieszczęsny Palladio...


Andrea Palladio, Villa Rotunda (Capra) - Vicenza, Italia, ok 1566

Dziś choć artyści mają lepiej. Po pierwsze wystarczy, że się takimi okrzykną. Mało tego – za zasadę mogę przyjąć kreowanie brzydoty czym potwierdzą swój geniusz przerastający wszelkie wcześniejsze geniusze.
Ja tymczasem zapatrzę się na moją Francuzeczkę wstawiając ją do garażu, zapieję z zachwytu nad rozpościerającym się za oknem landszafcikiem z zachodzącym słońcem w roli głównej a na koniec odwiedzę w sieci kilka znajomych portali, by choć przez chwile popatrzeć na „śliczniusie” buzie. A co mi to przeszkadza, żem wielbiciel kiczu?

18 grudnia 2009

Kiedy powrócisz 6



Wracając do Janowych zalet.
Jan jak zły szeląg zna swoich klientów i nikomu nie pozwoli się uchlać, w odpowiednim momencie zwracając uwagę delikwentowi:
- Panu już dzisiaj wystarczy. Do domu iść proszę!
No i wreszcie, sam Jan alkoholu nie rusza. Jest spokojnym, nobliwym, starszym panem, grzecznym a jednocześnie budzącym szacunek nawet wśród urodzonych zabijaków. Wszytko w nim godne: wiek, wzrost, postura, tembr głosu, majestatyczne ruchy i zachowanie. Najlichszym pijaczynom nigdy nie ujmuje szacunku. A wobec najbardziej krewkich i pyskatych potrafi być nieprzejednanym. Człowiek z charakterem – wszyscy bywalcy przybytku Pana Jana przyznają to bez wahania.
Lokal ma tylko jedną wadę, czy może zaletę – zależy, z której strony na to patrzeć. Leży z dala od centrum i wyprawa doń wymaga pewnego samozaparcia.
Bywalcy uznają to raczej za zaletę, gdyż do Jana nie schodzą się lokalne szumowiny, którym ciążą dalekie wyprawy. Nie mówiąc już o ciasnocie, która skutecznie zniechęca dresów, pałkarzy, czy żołnierzy. Nie ma tu ani miejsc siedzących, ani toalety. W zasadzie więc po wypiciu 4 kufli prawie każdy klient zmuszony jest do opuszczenia lokalu, czy to z uwagi na pęcherz, czy obolałe kończyny dolne. Rotacja sprzyja nie tylko ekskluzywności towarzystwa ale i jego względnej trzeźwości. Zapobiega wreszcie wizytom smętków przesiadujących pół dnia nad jednym kuflem.

Pan Jan z zasady nie obsługuje „łebków“. Jedynym odstępstwem bywa „inteligentna młodzież licealna“ - jak określa wszystkich chłopaków z glanami, niezależnie czy chodzą do Zana czy do zawodówek. Według niego to młodzież, która „nie rozrabia na mieście, wie kiedy przestać i nie pyskuje“.
Mnie z uwagi na wiek Pan Jan daje pierwszy kufel z niejakim zastanowieniem. Kiwa ze zrozumieniem głową powtarzając pod nosem...
- Tak. Pamiętam. Ale czy ty przypadkiem nie jesteś za młody chłopcze? Skończyłeś podstawówkę?
- Ależ oczywiście. Poza tym ja szybciutko w kącie wypiję dwa kufelki i już zmykam, Panie Janie.
- dwa... dwa... - kręci głową z dezaprobatą.
Pokrzepiwszy się złotym napojem naszła mnie ochota, by odnaleźć spokojny zakątek, zalec na zimnej ziemi i popatrzeć na wiosenny błękit. Miałem wprawdzie do przygotowania wypracowanko z polaka zleżałe sprzed świąt, ale przecież mogę to zrobić wieczorem lub jutro rano na przerwie przed lekcją.
Idę zatem do parku przy smródce, gdzie opodal górki mamy ulubioną wierzbę. Na szczęście park jest pusty i cichy. Wierzbka dopiero ożywa. Ławka jak zawsze zdezelowana, ale jest. Rozkładam się na niej wygodnie, wyjmuję paczkę fajek, odpalam... Żyję.

17 grudnia 2009

Duch Polski


Był Malczewski romantykiem, i z natury, i z wychowania, które z czasem przekształciło się w dojrzały wybór. Pozwalający zachować równowagę między duszy a ideą, która ją stymuluje. Jego wyobraźnia artystyczna łapczywie napychała się mitami polskiego romantyzmu z całym jego bogactwem, odwagą, mrocznością... Przyrodzonymi cechami, które każą nam obecnie z tą samą brawurą użyźniać krwią skaliste wąwozy Hindukszu.
Przy wejściu do jednej z sal Muzeum Narodowego w Warszawie, w których prezentowane są prace Malczewskiego, zacytowano jego słowa z roku 1925 – gdy u schyłku życia przyglądał się swojej twórczości. Powiedział jakże pięknie i dosadnie: gdybym nie był Polakiem, nie byłbym artystą.


Polonia, 1914

16 grudnia 2009

Kiedy powrócisz 5




W tej urokliwej krainie jest miejsce, które nigdy cię nie zawiedzie: piwiarnia „U Jana“. W zasadzie nazywa się to od niepamiętnych czasów „Sklep spożywczo-przemysłowy – U Jana“. Z produktów spożywczych sprzedaje się tu prócz oranżady i gumy do żucia – piwo. A z przemysłowych, chyba tylko każe płacić za stłuczone kufle.
Jest to ostatnia od strony centrum, piętrowa kamienica. Wejście do oazy wiedzie przez kilka betonowych schodków. Wewnątrz niewielkie pomieszczenie 5 na 5 metrów rozdzielone na nieco większą, w kształcie litery „L“ część sakralną, w której Pan Jan rozlewa, grzeje, doprawia i serwuje złocisty płyn oraz nieco mniejszą, kwadratową przestrzeń dla koneserów jego trunku.
Pijacze piwa darzą Jana nieskrywanym szacunkiem, a jest po temu kilka powodów.
Przede wszystkim jest to jedyny bodaj w tym mieście lokal, w którym nikt nikogo nie pierze po mordzie. Pan Jan bójek nie toleruje, i umie do swego zdania przekonać. Jest człowiekiem słusznej postury: ponad 180 wzrostu i niemal tyleż samo kilogramów wagi. Zdarza się więc, że w chwilach spięcia wychodzi zza wykonanego z dykty przepierzenia, chwyta za karki krewkich klientów, trzaska łbem o łeb i zrzuciwszy ich ze schodów posyła do wszystkich diabłów, zapowiadając, by się tu więcej nie pokazywali.
Ponoć pewnego razu po takim incydencie jeden z osiłków wziął natarł na samego Jana. Wówczas pijaczyny, które podpierały tego dnia ściany Janowego przybytku, dopiwszy uprzednio pospiesznie resztkę trunku, rzuciły się z kuflami na draba wspólnie z gospodarzem okładając go dotkliwie po łbie. Siła złego na jednego – gościu zbastował i niepyszny umknął, gdzie pieprz rośnie. Więcej go na Żbikowie nie widzieli.
- Poszaleje trochę gówniarz na siłowni i myśli, że porządzi – puentuje ów incydent najlichszy z Janowych pijaczyn zawsze, gdy ktoś to przykre dla gospodarza wydarzenie wspomina.
Sam Jan marszczy jedynie brwi i tubalnym głosem przestrzega:
- Nikt tu mi awantur robił nie będzie. Tu spokojni ludzie przychodzą napić się piwa, a nie rozrabiać. Jak ktoś chce rozrabiać może iść dalej - kończył wskazując zamaszystym ruchem kierunek południowy, gdzie oddalona o kilkaset merów mieści się bodaj największa z mordowni, jakie świat widział na oczy: bar „Żbik“.

15 grudnia 2009

Kobieta i mężczyzna




Wzajemna fascynacja Jacka Malczewskiego i Marii Balowej rozpoczęła się prawdopodobnie przy okazji pierwszego spotkania latem 1895 roku w Rozdole i trwała do dni poprzedzających wybuch I Wojny Światowej. Znajomość ta w niczym nie przypominała dzisiejszych celebryckich popisów zgrzybiałych dziadów ze zdeprawowanymi gwiazdeczkami III sortu, czy też znudzonych życiem biznesmenów z galeriankami (zręczny neologizm ukuty dla nazwania nastoletnich prostytutek).
Próbując tłumaczyć i usprawiedliwiać ich związek Adam Heydl przekonywał, że dla obojga była to miłość szalona. „Z jego strony zachwyt nad żywym wcieleniem piękna – u niej zachwyt nad jego wielką duszą”. Ale nade wszystko ich związek to dziesiątki płócien Malczewskiego ze sportretowaną w najróżniejszych rolach Marią. Była to bowiem dla artysty namiętność rozpalająca całą jego osobowość poza granice obłędu.

14 grudnia 2009

Kiedy powrócisz 4


W domu Zuzy rodzeństwo najwyraźniej nie popadało w spontaniczne spory. Były więc momenty, gdy nie potrafiła rozdzielić co w moich słowach było opowiadaniem, a co ubarwiającym opowieść żartem. Nie zamierzałem ułatwiać jej zadania. Największe niedorzeczności wypowiadałem z śmiertelnie poważną miną, to znowu rzeczy prawdziwe opisywałem z trywializującą swobodą.



Na szczęście szybko zaakceptowała dystans, z jakim mówiłem o świecie, który ona uznawała za szczególną świętość.
Ani się obejrzeliśmy dochodziła 10. Zuza pośpiesznie pożegnała się dziękując za „uroczy poranek“.
- Czy spotkam Cię tu jeszcze, Pani?
- Oczywiście, ale nie możesz wagarować – spojrzała marszcząc brwi.
- Nie codziennie, ale chociaż 2-3 razy w tygodniu?
- Nie, nie, nie... to stanowczo za często - dziewczyny wyglądają zabawnie, strojąc surowe miny. - Popołudniami przeważnie wychodzą ze mną brat i siostra. Może chcesz ich poznać?
- Nie, dziękuję. W zupełności wystarczy mi mojego rodzeństwa.
- Czasem wychodzę sama. Po obiedzie około 15. Jeśli przypadkiem przechodziłbyś w tej okolicy...
- Czy przypadkiem dzisiaj? - zaproponowałem z miejsca wywołując na jej twarzy radosny uśmiech.
- Raczej jutro. Dużo zależy od pogody. Muszę już uciekać.
- To do zobaczenia.
- Do zobaczenia. I nie wagaruj!
- Spróbuję, choć nie wiem jak mi to wyjdzie - dopowiedziałem ni to do niej, ni do siebie samego.
Zamachała drobną dłonią i szybkim krokiem udała się w stronę żbikowskiego blokowiska. Czas jeszcze jakiś patrzyłem za nią. Wreszcie drobna sylwetka zniknęła za nasypem drogi.

Co począć z tak pięknie rozpoczętym dniem? Dopiero dziesiąta a ja zupełnie nie wiem gdzie się podziać, tak mnie to nieoczekiwane spotkanie zbiło z tropu.
Przeleciało mi przez głowę czy przypadkiem jej staruszkowie nie są lokalnymi bonzami. Żurnalowa, chwilami – przynajmniej jak na mnie – ciut przesłodzona sielanka w domu i te ciuszki. Dziewczyna nie wygląda na modnisię, więc raczej sama nie ciuła zaskórniaków, by się tak ubierać.
A w naszych rewirach wszyscy chodzimy ubrani tak samo. A dokładnie – tak samo ponuro. To dość wyraźnie nas odróżnia od nowobogackich dzieciaków z przedmieść i tych z osiedla. Pewnie dlatego nie głupio jest się wbić w znoszone dżinsy lub wyglancowaną skórę, by własną nędzę przekuć w modę. Tylko zimą człowiek po dupie dostaje, jak mu nie starcza na glany a znosił poprzednie. Albo je mu ktoś skroił. Wtedy im bliżej grudnia, tym los trudniejszy. Gdy cała dzieciarnia zgodnie przywdziewa ciepłe laczki, my wciąż testujemy długowieczność niskobudżetowych tenisówek.
W świecie nędznej egzystencji, jaką było nasze miasto, Opatrzność upodobała sobie niektórych do jeszcze podlejszego bytowania. Nie wiem czym szczególnym zasłużyłem na to wyróżnienie, ale do wszystkiego idzie się przyzwyczaić.
A może jej staruszek to człowiek mafii? Tak, robota dla mafii to niezła fucha. Tylko czas kariery krótki. Trojga dzieciaków by się nie dorobił. Nie z jedną babą i nie takich dużych.
No bo kto? Kto teraz ma szmal, gdy wokół zakłady padają jak muchy? Albo dobrze ustawiony cwaniaczek, albo mafia. Ale ona i mafia? Coś mi tu nie pasuje.
Energicznym krokiem przemierzam dzielnice parterowych domków z poddaszem przemieszanych z niskimi, dwupiętrowymi kamienicami. Wokół domków niewielkie ogródki budzą się ze snu zimowego. Kamieniczne podwórka wyszczerzają ku przechodniom piaszczyste podwórza, czasem w kocie łby, to znowu z wykopanym naprędce rowkiem, którym w kierunku ulicy lub sąsiedniej posesji sączy się niewybierane od tygodni szambo.

13 grudnia 2009

Wiersz bez treści


Prawdziwa poezja nie odnosi się do bieżących wydarzeń czy konkretnych osób ale wyraża dążenia „sztuki czystej” ograniczającej swą zawartość treściową do pojęć abstrakcyjnych, idealnych uogólnień lub poddających się takim uogólnieniom stanów ducha. Jeśli ktoś w swej gnuśności napisze dobry wiersz „reporterski” to w najlepszym przypadku zostanie mu to wytknięte, a w najgorszym stanie się powodem jego dyskredytacji.

Caravaggio, Ofiarowanie Izaaka, 1596


Zabawne jak żywotne są spory o to czy sztuka powinna, czy nie powinna komunikować. W najskrajniejszej formie zwolennicy „sztuki czystej” prawa do przekazywania treści odmawiają nawet prozie.
Oczywiście w dążeniu do idealnego uabstrakcyjnienia przekazu artystycznego jest pewna logika. Najwyższą formą zdolności komunikacyjnych człowieka, odróżniającą go od reszty istot żywych, są bowiem pojęcia abstrakcyjne, nierzadko wywiedzione już z innych doskonałych uogólnień. Dostrzegamy też pewną analogię w naszych reakcjach na pojęcia abstrakcyjne i konstrukcje formalne w sztuce. Zanikają one jednak wraz z konkretyzacją pojęć abstrakcyjnych, które bez znaczeń są tylko bełkotem. Podczas gdy doznania estetyczne bełkotem z pewnością nie są, choć żadnych znaczeń nie posiadają a ich subiektywizm utrudnia zarówno precyzyjne uchwycenie zjawiska jak i późniejsze komunikowanie innym, czego w istocie doświadczyliśmy.

Velázquez, Wenus przed lustrem, 1650


Skąd biorą się abstrakty? Przede wszystkim z potrzeby nadania znaczeń temu co nie jest nam dostępne wprost, ale za pośrednictwem naszego umysłu lub naszej wrażliwości. Nie jest to zatem jakiś zasadniczo odmienny składnik naszego języka – też nazywa i służy do komunikacji zjawisk obecnych w świecie (tyle że wewnętrznym lub innym idealnym, który przynajmniej próbujemy rozumowo a zatem i pojęciowo uchwycić).
Sztuczne wydzielanie i demonizowanie języka abstrakcyjnego, podobnie jak przesadna fetyszyzacja formy w sztuce jest fałszywym mitem. A jego żywotność wynika chyba tylko z tego, że w obliczu wszystkiego co zostało już w sztuce wypowiedziane, większość twórców nie ma nic ciekawego do zaproponowania. Ich samych to przeraża dlatego wolą wikłać się w abstrakcję lub skrajny subiektywizm, niż po prostu dać sobie spokój i zająć się innym pożytecznym zajęciem.


Kandinsky, Kompozycja IV, 1911

12 grudnia 2009

Obłęd malarza


Artysta i Chimera, 1906



Jak klejnot drogi twoje ciało
w coraz to inną wprawiam ramę

- pisał Jacek Malczewski w jednym z wierszy poświęconych kobiecie, która zawładnęła nim w najbardziej twórczym okresie życia. Dojrzały mężczyzna poznał młodszą o 25 lat dziewczynę przypadkiem – w majątku Karola Lanckorońskiego, swego serdecznego przyjaciela. Już w chwili poznania szesnastoletnia Maria z domu Brunicka była osóbką nietuzinkową. Wiec choć trwają spory o to kiedy rozpoczął się ich romans, to powstającą z inspiracji tą miłości prace każą sądzić, że od pierwszego spotkania stałą się dla niego piękną Ellenai i złośliwą harpią, wyniosłą i zaborczą to znowu litościwą i zmysłową kobietą, „obłąkaniem artysty”... A ich wieloletni osobisty związek był raczej skutkiem niż przyczyną tej fascynacji.

Harpia we śnie, scena twórcza, 1907

11 grudnia 2009

O Malczewskim




Pisząc o twórczości Malczewskiego – należałoby zacząć albo od fantomów wyobraźni dręczących jego duszę albo od naznaczonej tragedią miłości, której „skutkiem ubocznym” były najbardziej poruszające jego prace. Dla twórczości niewątpliwie ta druga okoliczność jest dużo ważniejsza...

10 grudnia 2009

Kiedy powrócisz 3




Ma na imię Zuzanna. Nasza rozmowa dotyczy szkoły i rodziny, czyli tego, co szczenięcej duszy najbliższe. Szybko dostrzegłem, że światy, z których dotarliśmy w okolice kolejowego wiaduktu, choć bliskie sobie geograficznie, dzieli ogromna przestrzeń. Nie utrudniało to jednak konwersacji:
- ...mam siostrę i brata... i kochanych rodziców... - stwierdziła nie bez satysfakcji Zuza.
- To prawie jak ja! - odkrzyknąłem. - Też mam cztery siostry, dwu braci... A i oczywiście psa, dwa koty, trzy papużki... Szczura chyba ostano kot zeżarł. Teraz pewnie dziewczyny ściągną jakąś nutrię albo chomika.
- I to wszystko bez rodziców? - udała zdziwienie.
- Nie, tak dobrze to nie ma – zaprzeczyłem. - Ale są całkiem znośni i nie ingerują przesadnie w moje wychowanie.
- I to jak widać błąd!
- Wybacz Pani, ale gdybym nie wagarował, nie mielibyśmy szans spotkania się na tej romantycznej przechadzce.

Zuza jest silnie związana z rodzicami. Szczególnie z mamą, której przypisuje cechy niemal heroiczne. Mama jest odważna, cierpliwa, pracowita, wyrozumiała, wspaniałomyślna...
Kocham swoich staruszków, ale też nigdy z oczu nie tracę ich wad, które aż nadto poznałem. Dotyczy to zresztą wszystkich ludzi jakich znam. Im lepiej rozumiem ich słabości, tym mniej mnie zawodzą. Kocham ich za to, co w nich dobre i szlachetne, co ostatecznie bierze górę nad złem, jakie czynią wokół.
- Ostatnio dużo przebywamy ze sobą - westchnęła zamyślając się na chwilę. - Także brat i siostra więcej czasu mi poświęcają. Wiem czemu i chwilami już mnie to męczy. Nie chcę sprawiać im przykrości. Dlatego wymykam się z domu, jeśli tylko mogę, na samotne wędrówki.
- To może przeszkadzam?
- Skądże. Ty nie jesteś moim bratem tylko przygodnym rozmówcą. A to nie to samo co przebywać z kim przez większą część doby.
- O tak, to zdecydowanie nie to samo - pokiwałem głową. - Ja z moim rodzeństwem w jednym pokoju nie poprzebywam dłużej niż 10 minut. Potem z pewnością dojdzie do awantury.
- Jak to, nie kochasz ich? - zapytała całkiem serio.
- Ale oczywiście, że kocham i to jak. Zobacz na ręce posiniaczone od nieustannego wymierzania im napomnień. To wszytko z miłości!
- Żartujesz?
- A czemu tak sądzisz? Zuza, oni są w podobnym wieku, mają te same problemy, te same ubrania, te same zabawki. Każda rzecz jest przedmiotem nieustannej walki. Bo każdy uważa, że to jego. A walka między nimi to bójki, kłótnie, pościgi po pokojach. Ja w tym towarzystwie robię za gliniarza. No i aby sobie krzywdy nie zrobili, trzeba czasem sprowadzić ich na ziemię. Gdy zajdzie konieczność, to wkraczam, dokonuję siłowego rozejmu i jest spokój. Co znaczy, że niedawni wojownicy o parę podziurawionych skarpet beczą, każde w swoim kącie. Przynajmniej przez chwilę.
- Czy oni nie mogą się jakoś sprawiedliwie podzielić? - Zuza patrzyła na mnie wciąż z tym samym przejęciem.
- Niewiasto! Sprawiedliwie, to znaczy po jednej zacerowanej skarpetce na łba? A może po jednej czwartej skarpety?
- Nie. Czemu na przykład nie pozaszywają innych skarpet?- uśmiechnęła się delikatnie.
- Niepoprawna dziewczyna. A bo to nie mają nic lepszego do roboty tylko cerować porwane gacie, skoro na podwórzu taka zabawa?
- To mogą z dnia na dzień się wymieniać.
- Mówisz jakbyś nie była dziewczyną. Przecież siostry zawsze chcą być wystrzałowymi laskami. Tu nie ma miejsca na kompromisy.
- To straszne... - rozwarła szeroko rozbawione oczy.
- Nic podobnego. Nie wyobrażasz sobie jak oni się kochają. Bez siebie nie przetrzymaliby dnia. Te nieustanne awantury dodają blasku ich szaremu bytowaniu. To lukier, którym przyozdabiają bezsmakową codzienność. W boju dopełnia się ich oddanie i miłość. Prawdziwe amazonki i wojownicy. Trzeba to poznać, by zrozumieć. Szkoda tylko, że przy okazji strasznie hałasują. Przyznaję ze wstydem: to główna przyczyna moich rozejmów.
- Mówiłeś, że to po to, by sobie nie zrobiły krzywdy – pogroziła palcem.
- A to też. Już raz w trakcie pościgu jedna tak wyrżnęła o futrynę, że straciła na kilka minut przytomność. Nawet ja się przeraziłem, choć widok rzężącego we krwi rodzeństwa nieco mi już spowszedniał.

9 grudnia 2009

Uroda Portretu


W natłoku przedświątecznych obowiązków trudno znaleźć czas na chwilę dla siebie, cóż dopiero na wypad do muzeum. Mimo to wystawę „Uroda Portretu – od Kobera do Witkacego” warto zarekomendować właśnie teraz z co najmniej dwu powodów.
Otóż nawet w soboty i niedziele sale Zamku Królewskiego nie należą do najliczniej obleganych przez publiczność. Jeśli zatem potrzebujemy chwili wytchnienia między kolejnymi zakupami, warto zaparkować w pobliżu Starówki uciekając od miejskiego zgiełku na wystawę, która charakterem zgromadzonych na niej prac wyciszy nas wewnętrznie.
Ponadto śledząc oblicza naszych przodków, pośród których dominują osoby najznamienitsze dla swego czasu, mamy okazję zastanowić się nad ulotności tego wszystkiego, czemu poświęcamy większość codziennych starań. Warto to uczynić choćby po to, by sensownie zrewidować rok mijający i nie zaprzepaścić następnego.


Organizatorzy wystawy postawili sobie za cel prześledzenie dorobku malarstwa portretowego w dawnej Polsce z perspektywy dzieł najwybitniejszych powstających na terenie Rzeczypospolitej lub poza nią – na zamówienie podróżujących po Europie Polaków. Jak pisze w katalogu do wystawy Przemysław Mrozowski, z perspektywy piękna: definiowanego zgodnie z zasadami określonymi w czasach ich powstania.
Chodzi zatem o historię portretu budowaną w oparciu o obrazy najbardziej dojrzałe estetycznie i warsztatowo, a powstałe między wiekiem XVI i początkiem wieku XX, kiedy to malarstwo portretowe zostało ostatecznie zdetronizowane przez fotografię i film.
Warto bowiem pamiętać, że przez większość swej historii sztuka pełniła obok funkcji estetycznych przede wszystkim funkcje użytkowe. Im też do pewnego stopnia zawdzięczała swą względną powszechność, rentowność i warsztatowo-stylistyczną ciągłość. Proces nakierowanej na samego wytwórcę indywidualizacji jego twórczość zbiegł się w czasie z przejęciem użytkowych ról przypisanych sztuce przez nowe technologie. Te do dziś dnia ograniczają rolę artysty-rzemieślnika do zasadniczo dwu ról: tworzącego wzory masowe stylisty i „realizującego siebie” samotnika, z czasem otoczonego wąskim kręgiem wyznawców.


Mamy na wystawie obok wybitnych twórców działających w Polsce – przeważnie przez pewien czas – jak Marcin Kober, Bartłomiej Strobel, Marcello Bacciarelli także prace wybitnych przedstawicieli sztuki portretowej, którzy nigdy w Polsce nie zagościli jak David Bailly, Hyacinthe Rigaud, czy wreszcie kodyfikator zasad XIX-wiecznego akademizmu – Jacques-Louis David.
Tak na marginesie, portret konny Stanisława Kostki Potockiego autorstwa Davida, który zdobył sobie uznanie na paryskim Salonie w roku 1781 pokazuje, że w wizerunkach dworskich, które stanowią większość prac prezentowanych na wystawie, wysoko podnoszona przy ocenie portretów prawda o portretowanym była poddawana głębokim retuszom na rzecz estetycznej układności. Można to stwierdzić nawet nie znając rzeczywistego oblicza Potockiego. Jak bowiem inaczej – niż estetyczną „ładnością” – wytłumaczyć uniesioną ku górze piętę i luźne wodze w rękach jeźdźca siedzącego na wzburzonym wierzchowcu? Że o stroju mocno nie jeździeckim i przewieszonej przez lewe ramie, miast przez prawe, szarfie orderu nie wspomnimy.


Zbliżając się do poszczególnych płócien, to od nich oddalając możemy podpatrzeć, jak na przełomie wieków w różny sposób artyści radzili sobie z uchwyceniem materialnej realności przedstawianych postaci. Jak różny jest drobiazgowy rysunek koronek w portrecie młodego księcia Janusza Radziwiłła autorstwa Davida Bailly od malowanych niemal z impresjonistycznym zapałem koronek sukni matki Henryka Rodakowskiego, które z bliska sprawiają wrażenie bezładnych białoszarych plam i dopiero z pewnej odległości uzyskują swój zamierzony przez autora efekt zwiewnego ażuru.



Tego typu spostrzeżeń możemy poczynić więcej, zarówno gdy idzie o rozwiązania formalne, jak i nasze domysły co do cech charakteru i przymiotów ducha, którymi odznaczali się portretowani. To ostatnie – czyli umiejętność uchwycenia w obrazie „istoty osobowości” portretowanego, stanowiło ważną część oceny, jaką wystawiano malarzowi. Przy czym często te same sportretowane osoby bywają diametralnie różnie oceniane przez przyglądających się im widzom. Jak dostrzegli to kiedyś filozofowie, a potwierdzili współcześnie psycholodzy, przy ocenie ludzi dużo ważniejszy od prawdy o nich jest nasz system wartości, uprzedzeń i sympatii. Proponuję jednak wywieść z tego faktu wniosek pozytywny: każde nasze spostrzeżenie, niezależnie od tego kto je poczyni, ma szanse być równie bliskie i dalekie rzeczywistości. :-)


Wystawa czynna do 28 lutego 2010 roku,
od wtorku do soboty w godz. 10.00-16.00;
w niedziele – 11.00-16.00.


Cena biletów: ulgowe 10 zł, normalne 15 zł
Cena katalogu wystawy 79 zł.


W styczniu i lutym wystawie towarzyszyć będzie seria wykładów odbywających się w środy, o godz. 17 00 w Sali Odczytowej lub Koncertowej.
Wstęp na podstawie biletu specjalnego w cenie 5 zł.
Po wykładach istnieje możliwości obejrzenia wystawy.

Harmonogram wykładów i informacje na ich temat za stroną Zamku Królewskiego:


6 stycznia 2010, dr Michał Haake: Symbolika Portretu Adama Asnyka z Muzą Jacka Malczewskiego

20 stycznia 2010, dr hab. Andrzej Pieńkos: Twarze Oświecenia. Anton Graff, nie tylko portrecista Potockiego i Radziwiłła

3 lutego 2010, dr Grażyna Bastek: Portrety z lustrem. Od van Eycka do Velázqueza

17 lutego 2010, Marta Romanowska: Stanisław Wyspiański 1869-1907. Pomiędzy życiem a śmiercią

8 grudnia 2009

Kiedy powrócisz 2


Parę minut po 8, gdy gogowie są już w murach LO, szybkim marszem przeprawiam się przez przydworcowy skwer, by na „czarnej drodze“, odpaliwszy pierwszego fajka, móc rozkoszować się wolnością.
Po zejściu z mostku na Utracie trafia się pod wiadukt kolejowy od strony Pruszkowa. W tym miejscu przejście pod wiaduktem niemal na całej szerokości wypełniają biegnące po powierzchni stalowe rury, średnicy około metra, którymi przepływała kiedyś do miasta woda grzewcza z elektrociepłowni. Między rurami a betonową ścianą podtrzymującą wiadukt znajduje się wąska ścieżka, będąca z reguły trudnym do przebycia bajorem.
Tak właśnie było tej wiosny. Wąska, wyłożona czarną mazią czeluść prowokowała do jakiegoś wysiłku. Niewiele myśląc postanowiłem dotrzeć „na ślepaka“ do kolejnego mostu przy elektrociepłowni, oddalonego o jakieś 500 metrów od wiaduktu, a stamtąd już normalnie pójść ku północnym przedmieściom w pobliże malowniczo położonego na wzniesieniu kościoła.
Nie miałem jeszcze planu jak spędzić to pogodne przedpołudnie.


Zamykam oczy i pośpiesznie brnę przez błoto, by przypadkiem nie natknąć się na kogoś w tym sztucznie zwężonym tunelu. Grunt pod stopami twardnieje – jestem już poza wiaduktem. Teraz należy trzymać się lewej strony. Zaraz będzie mur ogrodzeniowy okalający od wschodu elektrociepłownię. Przez chwilę twarz i ręce oblewa mi ciepło słoneczne. Jeszcze kilka kroków i będę w miejscu, gdzie wąska ścieżka przechodzi w szeroką na 2 metry szutrówkę. Stąpam ostrożnie.
- Przepraszam... – odzywa się ściszony głos dziewczęcy.
Co mam zrobić? Iść dalej czy otworzyć oczy, by sprawdzić kto zacz?
- Może w czymś Ci pomóc? Masz strasznie ubłocone buty...
Mój rozsądek zawsze przegrywa z ciekawością. Otwieram oczy patrząc na oblepione świeżym błockiem trampki. Nieco dalej widzę jej adidasy, dżinsowe spodnie, drobne dłonie, długie delikatne palce, jakby dziecięcy kubraczek a wreszcie pogodną twarz o nieco cygańskich rysach, otoczoną ciasno uwiązaną chustką.
- Nie, wszystko w porządku. Tak tylko się wygłupiam - wzruszyłem ramionami.
- Brodząc w błocie? - ciemne oczy patrzą na mnie z zaciekawieniem.
- No. Zabawa dobra jak każda inna. Coś trzeba robić na wagarach. Ty też uciekłaś ze szkoły? – pytam nieco ironicznie, bo na ile znam się na ludziach, ta dziewczyna nawet nie wie co to wagary.
Przecząco potrząsa głową.
- Jestem na zwolnieniu.
- I chodzisz po dworze? To zupełnie jak ja - pokiwałem ze zrozumieniem głową.
- To długie zwolnienie, a do końca zostało niespełna dwa tygodnie.
- Co! Niespełna dwa tygodnie do końca?! To w dechę. Też bym tak chciał, móc włóczyć się po mieście bez myślenia czy mnie ktoś nakryje. A, i skąd potem wytrzasnąć zwolnienie! Przez ponad dwa tygodnie, powiadasz...
- Nie wiem czy to takie super. Zresztą nieważne – cały czas mówi z pewnym namysłem.
Od razu rzuca mi się w oczy, że dziewczyna nie jest biedna. Ubranie nowiutkie. Tak sterylnie czysta i zadbana jakby była nie z tego świata. A już na pewno nie z naszej zapyziałej dziury, którą przemierzam z zamkniętymi oczyma w obszarpanych łachach.
- Idziesz w jakimś określonym kierunku? - pytam.
- Do dziesiątej mam wolne. Mogę iść, gdzie chcę. Tylko muszę na czas wrócić do domu.
- Mieszkasz na Pruszkowie?
- Nie, tu za wiaduktem - wskazała głową niewielkie żbikowskie blokowisko.
- Czy będzie zatem nietaktem, jeśli zaproszę cię na wspólny spacer wzdłuż tej romantycznej rzeki? – zaproponowałem wskazując na Utratę, która na tej wysokości była powierzchniowym ściekiem brunatno-szarego koloru, o zapachu rozcieńczanego szamba.
Zaśmiała się.
- Nie, oczywiście, że nie. Miło będzie od czasu do czasu z kimś zamienić słowo.
- To rzeczywiście od czasu do czasu, bo z natury jestem milczkiem. Zdaniem niektórych gburowatym – ostrzegłem na wszelki wypadek strojąc ponure miny.
- Z pewnością mylą się co do ciebie – szczerze się roześmiała.
- Nie byłbym taki pewien.
- To pomilczymy wspólnie.
- A... to już bardziej prawdopodobne. Jeśli zacznie Cię nużyć moja obecność, powiedz. Zniknę równie szybko jak się pojawiłem.
- W kolejnym błotnym tunelu? – spojrzała rozbawiona nie oczekując odpowiedzi.
- Co rozkażesz Pani – wysylabizowałem wykonując teatralny ukłon.
Zatem ruszamy. Wprost przed siebie „nadrzecznym bulwarem“ wdychając wiosnę zmieszaną czasem z odorem ścieku, gdy się doń zanadto zbliżymy.

7 grudnia 2009

Cmentarzysko


Mające trwać do końca grudnia Cmentarzysko Zapomnianych Książek w podziemiach Biblioteki Uniwersyteckiej w zasadzie należy uznać za zakończone, po 3 dniach sprzedażowych i tygodniu trwania imprezy. Zamiast spokojnego wyłuskiwania „białych kruków” przez koneserów mieliśmy stadny najazd inteligenckich hunów, wśród których dominowali studenci kierunków humanistycznych z rozentuzjazmowanymi polonistkami na czele.






Najlepsze tytuły zeszły w ciągu 45 minut w dniach 30 listopada i 1 grudnia. Dzisiaj trudnością było znalezienie czegoś bardzo dobrego, a i tak po najeździe nie zostało niemal nic. Ludzie brali nawet literaturę obcojęzyczną bez znajomości języków – instynkt stadny zadziałał modelowo. Tyle że stado było wyjątkowo szlachetnej krwi a pesymistyczne przesłanie jednej z hunowiczek: „mam całą siatkę, z niczego nie jestem zadowolona” nie oddaje w pełni atmosfery tej imprezy. Wydaje się, że nie tylko dla pomysłodawców i organizatorów była to impreza wymarzona.


Ciasna komercja


Ciasnawo, to według mnie. „Komercha” - to ocena zasłyszana. Ogólnie – warto było pójść na VII Targi Sztuki w Warszawie choćby po to, by zobaczyć czym to się je i co to może dać. Trochę mebelków – głównie z 20-lecia i pochodnych, trochę biżuterii, obrazy i obrazki. Wypatrzyłem nawet parę ciekawych pozycji polskiego malarstwa, głównie z 20-lecia właśnie (dla niewtajemniczonych przypominam, że dwudziestoleciem w polskiej historiografii nazywamy lata II RP, czyli od 1918 do 1939). Miła forma niedzielnego spaceru pod dachem w dżdżysty dzień. Na pewno lepiej niż w galerii handlowej, jak to mają w zwyczaju spędzać weekendy w swej masie mieszkańcy stolicy.



Tego dnia mimo kiepskiej pogody na starówce było tłoczno - Rajd Barbórki zrobił swoje. By dać pewne pojęcie o atmosferze targów i okolic – kilka ujęć. Dodam tym spoza stolicy, że zgodnie z egzotyką miejsca, pod kolumną Zygmunta przeważnie jest tłoczno od wariatów. Tym razem z megafonem w ręku pewien jegomość miał show samotnego aktora. Potem pojawiła się policja, której nachalnie się przez ów megafon podlizywał, a potem zniknął – czego podobnie jak jego obecności staromiejski tłum w swej masie najwyraźniej nie zauważył. :-)



6 grudnia 2009

Kiedy powrócisz 1

Nie wiem czy Zuzanna była rzeczywistością czy marzeniem. Przewrotnym marzeniem, jak wszystkie jakie miewam, jeśli już w ogóle zdarzy mi się marzyć. Nawet jej rodzeństwo wydaje mi się jakieś nierzeczywiste. Gdy widziałem ich po raz ostatni upalnym, letnim popołudniem, pływali łódką po stawie drocząc się między sobą niczym para kochanków. Cieszyłem się, że mnie nie dostrzegają. Nie było sensu kontynuować tej zakłamanej znajomości. Nie poznałem ich dla nich – a to bez wątpienia podłość z mojej strony. W końcu czemuż oni winni? W ogóle nie można tu mówić o winie...

***

Uwielbiam wagarować. Ale inaczej niż reszta. Znajomi wagarują rzadko i najchętniej chodzą do kina lub knajpy. Ja robię to nieustannie, a najmilszą formą spędzania wolnego czasu są długie spacery. Wyprawy do lasu, do parku, marszobiegi wzdłuż rzeki, wszędzie tam, gdzie codzienną szarzyznę robotniczych dzielnic i zapyziałych przedmieść przesłania przyroda.
Niektóre szlaki, wydeptywane jeszcze w czasach podstawówki, znam na tyle dobrze, że mogę je przemierzać z zamkniętymi oczyma. Urządzam sobie zabawę polegającą na sprawdzaniu jak długi odcinek trasy pokonam nie patrząc, a przy tym nie wpadając do rowu i nie uderzając w przydrożne drzewo. Czasem odchylam delikatnie powieki, na tyle tylko, by zobaczyć grunt pod stopami. Rozpoznaję znajome zakole ścieżki, korzeń wystający z ziemi, przydrożny kamień. Koryguję kierunek, by następne kilkaset metrów wędrować po omacku.
Marsze „na ślepaka“ są doskonałym sposobem na zbicie czasu przed powrotem do domu „po szkole“. Szczególnie na początku kwietnia, gdy drogi są już suche a powietrze dostatecznie ciepłe, by wędrować powoli. Za to drzewa i krzewy wciąż pozbawione liści nie zachęcają do podziwiania przyrody. Bez żalu można zrezygnować z tych wątpliwej urody widoków na rzecz ekscytującej potyczki z ludzką ułomnością.

Wybieram dukty w miarę rzadko uczęszczane. Co nie znaczy, że nikt tamtędy prócz mnie nie zdąża. Czasem jakaś rozeźlona babulinka na rowerze...
- Jak ty chodzisz, młodzieńcze!
To znowu pijący po krzakach budowlańcy...
- E, małolat, kopsnij szluga.
Jeden, może dwa razy z kimś się zderzyłem. Brano mnie wówczas za ślepca, podnoszono, przepraszano i oferowano pomoc w dojściu do domu. Musiałem się nieźle nagimnastykować chcąc pozbyć się ofiarnego samarytanina nie czyniąc mu przykrości, ani nie narażając na złość, gdyby poczuł się oszukany tą niezamierzoną mistyfikacją.

Tego roku Wielkanoc mieliśmy w połowie miesiąca. I choć pierwsze dwa tygodnie kwietnia były srodze zimne, to na święta pogoda dopisała. Tym sposobem tuż po lanym poniedziałku można było wędrować niebrukowanymi duktami bez obaw o zatonięcie w błocku.



Pierwsze cieplejsze dni i od razu człowiek czuje, że chodzenie do szkoły jest sprzeczne z naturą. A ja nie mam najmniejszego zamiaru gwałcić harmonii wszechświata. Gdy tylko staruszka wychodzi do pracy, a siostry podrepczą do oddalonej o kilometr podstawówki – mój ogólniak położony jest nie dalej niż minuta leniwego marszu od domu – przepakowuję książki z zestawu szkolnego na wersję „light“, przeznaczoną do wędrówek po lesie, wyciągam zza książek fajki, kilka zaskórniaków na piwo, i w drogę.

5 grudnia 2009

Landryną mi bądź

Wiedzieli starożytni co czynią zalecając potomnym by o gustach nie dyskutować. Mało to nam wojen z powodu miłości, chciwości i urazy własnej? Brakuje jeszcze byśmy się za łby brali z powodu: różowego paltocika z odkrytym sadełkiem, wspartym na hebanowych nóżkach i kozaczków do półpachwiny!
Cóż w tym złego, że całkiem zgrabna dziewczyna postanowiła uwieść połowę dyskoteki metodami podpatrzonymi w najwyższej oglądalności programach rozrywkowych? Wokół ludzie zgodnie powtarzają: ładnemu we wszystkim ładnie. Patrzy w lustro i widzi, że jej to też dotyczy. Czego się więc czepiają?
A że bywają lokale do których nie wpuszcza się ludzi odstających od pewnego poziomu elegancji i schludności w ubiorze – to już zupełnie inna para kaloszy. Zresztą, jej i tak by się tam nie podobało.



Tymczasem w Warszawie z początkiem tego weekendu zawaliły się nam na głowy przynajmniej trzy imprezy warte zobaczenia: VII Targi Sztuki w odnowionych wreszcie Arkadach Kubickiego u stóp wzgórza zamkowego, w samym Zamku wystawa polskiego portretu i wreszcie w Narodowym przypomnienie twórczości Jacka Malczewskiego. O ile Targi Sztuki, to impreza ledwie trzydniowa, pozostałe są pełnowymiarowymi wystawami, z których subiektywne relacje zamieszczę na tyle szybko, by można było je skonfrontować z własnymi odczuciami. Nie będzie to jednak „zaraz teraz”, gdyż trawienie dzieł sztuki to jak dla mnie proces wyjątkowo powolny. A zatem: kto żyw i blisko stolicy – niech gna dziś lub jutro pod Zamek, a o reszcie pogadamy niebawem.

3 grudnia 2009

Szukając "piękna"




Myśląc o „dążeniu do piękna” musimy natrafić na kilka niepokojących spostrzeżeń. W szczególności niepokojących dla twórców – niezależnie od dyscypliny, którą się parają – i teoretyków próbujących uchwycić zjawiska artystyczne w ramy zrozumiałe dla większości ludzi.
Na początku XXI wieku żyjemy w przeświadczeniu - w znacznej mierze słusznym, że wszystko już było. Jeśli do zjawisk artystycznych zaliczymy każdy typ ludzkiej aktywności podlegający „konsumpcji kulturowej”, nawet jeśli z trudnością przychodzi nam nazwanie jej kulturalną, to trzeba sporej dozy dyletanctwa i nakierowanego na określone środowiska twórcze wazeliniarstwa, by cokolwiek dziś nazwać: nowatorskim, odkrywczym, awangardowym. Choć są to przymiotniki powtarzane często, jak żadne inne.
Ponadto przy różnorodności doświadczeń estetycznych i form artystycznej wypowiedzi w kulturze współczesnej, obserwujemy jednocześnie pełny triumf egalitaryzmu. Dla większości ludzi wzorem kultury wysokiej są zjawiska formowane pod upodobania odbiorcy masowego. I niczego tu nie zmieni jakże trafne spostrzeżenie, że miliony much nie mogą się mylić – jedz gówno!

Dla wspomnianych na początku teoretyka i artysty, sytuacja ta ma dramatyczne następstwa. Z którymi, nota bene, obaj w jakimś stopniu zdołali się już pogodzić. Artysta świadom, że nic nowego nie wymyśli całą są zapobiegliwość skieruje na przypodobanie się swemu chlebodawcy, albo jako groteskowy dziwak zapadnie w niepamięć. Teoretyk zaś da sobie spokój z poszukiwaniem piękna poprzestając na pro-towarzyskim chałturzeniu, które każe mu koślawego malarzynę – teraz speca od „artystycznej scenografii” nazywać: geniuszem 11 muzy, a grafomana: olśniewającym talentem.
Czyżby ludzki geniusz się wyczerpał? Czy odtąd jesteśmy już jedynie konsumentami dóbr kultury, których potrzeby w przypadku odbiorcy masowego kształtują spece od ekonomii i psychologii postrzegania, a w przypadku snobów: mniej lub bardziej uzdolnione, za to do szczętu zmanierowane towarzystwa wzajemnej adoracji?

Otóż, ja w to nie wierzę. Nawet jeśli tak się rzeczy mają w głównym nurcie naszej cywilizacji, są jeszcze ludzie zdolni coś sensownego nam o nas samych powiedzieć. Poprzez sztukę właśnie, nie koniecznie piękną, ale zawsze doskonałą. I w tej doskonałości ocierającą się o absolut.

P.S.