29 grudnia 2009

Kiedy powrócisz 8




- Mówią, że ktoś z tych skurwieli pod dyskoteką. Hy... Dresy, albo i jeszcze gorzej.
- Na dyskotece? - nie mogłem opanować zdziwienia słysząc, że wiecznie opancerzony w skóry z ćwiekami Rolf udał się w takie miejsce. – Co mu odbiło?!
Lolek wzruszył ramionami.
- Kto go wie. Może mu się zachciało landryny, he? Dałbyś wiarę, Krzemciu?
Nie może być – pomyślałem. Rolf?! To kompletny dziwak. Nie pije, nie pali, prochów nie tyka. Kończy wieczorówkę i robi. Za laskami nie gania. A do tego świr, że się go obcy jak ognia boją. Na pierwszy rzut oka spokojny młody człowiek, a jak co do czego to pierwszy staje. W każdy dym idzie i za każdego z chłopaków głowę gotów nadstawić. Przy bójce wpada w taki szał, że ci co to widzieli na pewno nie zapomną. Większość już go po dzielnicach zna i unika. Więc jeśli go dostali - znaczy musiało być coś poważnego.
- On tego by nie szukał – stanowczo zaprzeczyłem.
- He, a może? – zadumał się Loluś – W końcu to też facet, nie?

Poznaliśmy się we trójkę zeszłego lata. Kumple ściągnęli mnie nocą bym im pograł. Byli ostro wprawieni, więc wylądowaliśmy nad Utratą w okolicach górki. Tu siedziało już kilku gostków, w tym ktoś z gitarą. Połączyliśmy siły. Oprócz Lolka była tam garstka znanych mi chłopaków z ogniska dla „młodzieży trudnej“, no i Rolf. Układny, pogodny – choć jak mówili „wariat” .
Imprezka nabrała wigoru, zaś ja z Lolkiem staliśmy się jej gwiazdami. Od tamtego czasu często zmawiamy się na granie lub balety. Ponadto Lolek podobnie jak ja w szkole „bywa“. Jest zatem idealnym kompanem. A Rolf? Rolf jest zawsze tam gdzie wiara i gdzie coś się dzieje.
- Wypadałoby tych skurwysynów namierzyć – pomyślałem na głos. Lolek ponuro kiwnął głową.
- Mus to mus. Tak nie można tego zostawić, kurwa mać. Nie? He...! - Po czym dorzucił – Takiego numeru to jeszcze tu nie było. Wsioków to tak, ale naszego?
Racja. Tego nie było. Czy to dresy, czy narybek mafii z nami nigdy nie zadziera. Jedni mają landryny, drudzy bryki. Ale to my mamy dzielnice. Oni królują w dyskotekach i lokalach, ale ulice są nocą nasze. Tu wolą się nie zatrzymywać, nawet jak jadą w dwie beemki.
Zawsze się mijaliśmy. Dla zasady nikt nikomu w drogę nie właził, bo jak w drugim krańcu Polski ktoś Pruszkowowi na odcisk nadepnął, to jechało całe miasto zbrojne w bejzbole i maczety. Stąd wszędzie się nas bali. Za to w mieście obowiązywał chłodny rozejm. Tu nawet ludzi od czasów komuny nikt nie likwidował – takie sprawy załatwia się w Kampinosie. Na tej ziemi miał panować pokój.
No może czasem ktoś, jak ja, miał na pieńku z synalkiem mafioza. Ale że stali za nami bracia kończyło na pogróżkach. Przecież to w końcu tylko zabawy chłopięce. W najgorszym wypadku: szybka wymiana ciosów przy zachowaniu honorowych zasad. Wiadomo, jakoś trzeba żyć.
Co jeśli tym razem ktoś złamał tą zasadę? Przecież nie tłucze się chłopaka, gdy jest sam i nie zostawia jak śmiecia na trawniku.
- Jeśli tego się nie załatwi, będzie tylko gorzej – powiedziałem z powagą.
- Święte słowa Krzemciu. Święte słowa. Hm.
Uzgodniliśmy że we wtorek, jak wiara wróci ze szkoły lub z roboty, trzeba się spotkać. Najlepiej u Drewniaków. Większą grupą. Przynajmniej po jednym z każdego rewiru i trochę bydła z elektrowni. Lolek ma czekać na mnie pod Zniczem o 14, gdyż wtorkowe lekcje kończy sprawdzian biegowy na stadionie. Stamtąd blisko i do monopolu „na Piaskach“, i do parku, gdzie można przeczekać.
- To jesteśmy zmówieni – rzuca Lolek na odchodnym przeżuwając kolejnego peta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz