6 grudnia 2009

Kiedy powrócisz 1

Nie wiem czy Zuzanna była rzeczywistością czy marzeniem. Przewrotnym marzeniem, jak wszystkie jakie miewam, jeśli już w ogóle zdarzy mi się marzyć. Nawet jej rodzeństwo wydaje mi się jakieś nierzeczywiste. Gdy widziałem ich po raz ostatni upalnym, letnim popołudniem, pływali łódką po stawie drocząc się między sobą niczym para kochanków. Cieszyłem się, że mnie nie dostrzegają. Nie było sensu kontynuować tej zakłamanej znajomości. Nie poznałem ich dla nich – a to bez wątpienia podłość z mojej strony. W końcu czemuż oni winni? W ogóle nie można tu mówić o winie...

***

Uwielbiam wagarować. Ale inaczej niż reszta. Znajomi wagarują rzadko i najchętniej chodzą do kina lub knajpy. Ja robię to nieustannie, a najmilszą formą spędzania wolnego czasu są długie spacery. Wyprawy do lasu, do parku, marszobiegi wzdłuż rzeki, wszędzie tam, gdzie codzienną szarzyznę robotniczych dzielnic i zapyziałych przedmieść przesłania przyroda.
Niektóre szlaki, wydeptywane jeszcze w czasach podstawówki, znam na tyle dobrze, że mogę je przemierzać z zamkniętymi oczyma. Urządzam sobie zabawę polegającą na sprawdzaniu jak długi odcinek trasy pokonam nie patrząc, a przy tym nie wpadając do rowu i nie uderzając w przydrożne drzewo. Czasem odchylam delikatnie powieki, na tyle tylko, by zobaczyć grunt pod stopami. Rozpoznaję znajome zakole ścieżki, korzeń wystający z ziemi, przydrożny kamień. Koryguję kierunek, by następne kilkaset metrów wędrować po omacku.
Marsze „na ślepaka“ są doskonałym sposobem na zbicie czasu przed powrotem do domu „po szkole“. Szczególnie na początku kwietnia, gdy drogi są już suche a powietrze dostatecznie ciepłe, by wędrować powoli. Za to drzewa i krzewy wciąż pozbawione liści nie zachęcają do podziwiania przyrody. Bez żalu można zrezygnować z tych wątpliwej urody widoków na rzecz ekscytującej potyczki z ludzką ułomnością.

Wybieram dukty w miarę rzadko uczęszczane. Co nie znaczy, że nikt tamtędy prócz mnie nie zdąża. Czasem jakaś rozeźlona babulinka na rowerze...
- Jak ty chodzisz, młodzieńcze!
To znowu pijący po krzakach budowlańcy...
- E, małolat, kopsnij szluga.
Jeden, może dwa razy z kimś się zderzyłem. Brano mnie wówczas za ślepca, podnoszono, przepraszano i oferowano pomoc w dojściu do domu. Musiałem się nieźle nagimnastykować chcąc pozbyć się ofiarnego samarytanina nie czyniąc mu przykrości, ani nie narażając na złość, gdyby poczuł się oszukany tą niezamierzoną mistyfikacją.

Tego roku Wielkanoc mieliśmy w połowie miesiąca. I choć pierwsze dwa tygodnie kwietnia były srodze zimne, to na święta pogoda dopisała. Tym sposobem tuż po lanym poniedziałku można było wędrować niebrukowanymi duktami bez obaw o zatonięcie w błocku.



Pierwsze cieplejsze dni i od razu człowiek czuje, że chodzenie do szkoły jest sprzeczne z naturą. A ja nie mam najmniejszego zamiaru gwałcić harmonii wszechświata. Gdy tylko staruszka wychodzi do pracy, a siostry podrepczą do oddalonej o kilometr podstawówki – mój ogólniak położony jest nie dalej niż minuta leniwego marszu od domu – przepakowuję książki z zestawu szkolnego na wersję „light“, przeznaczoną do wędrówek po lesie, wyciągam zza książek fajki, kilka zaskórniaków na piwo, i w drogę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz