14 grudnia 2009

Kiedy powrócisz 4


W domu Zuzy rodzeństwo najwyraźniej nie popadało w spontaniczne spory. Były więc momenty, gdy nie potrafiła rozdzielić co w moich słowach było opowiadaniem, a co ubarwiającym opowieść żartem. Nie zamierzałem ułatwiać jej zadania. Największe niedorzeczności wypowiadałem z śmiertelnie poważną miną, to znowu rzeczy prawdziwe opisywałem z trywializującą swobodą.



Na szczęście szybko zaakceptowała dystans, z jakim mówiłem o świecie, który ona uznawała za szczególną świętość.
Ani się obejrzeliśmy dochodziła 10. Zuza pośpiesznie pożegnała się dziękując za „uroczy poranek“.
- Czy spotkam Cię tu jeszcze, Pani?
- Oczywiście, ale nie możesz wagarować – spojrzała marszcząc brwi.
- Nie codziennie, ale chociaż 2-3 razy w tygodniu?
- Nie, nie, nie... to stanowczo za często - dziewczyny wyglądają zabawnie, strojąc surowe miny. - Popołudniami przeważnie wychodzą ze mną brat i siostra. Może chcesz ich poznać?
- Nie, dziękuję. W zupełności wystarczy mi mojego rodzeństwa.
- Czasem wychodzę sama. Po obiedzie około 15. Jeśli przypadkiem przechodziłbyś w tej okolicy...
- Czy przypadkiem dzisiaj? - zaproponowałem z miejsca wywołując na jej twarzy radosny uśmiech.
- Raczej jutro. Dużo zależy od pogody. Muszę już uciekać.
- To do zobaczenia.
- Do zobaczenia. I nie wagaruj!
- Spróbuję, choć nie wiem jak mi to wyjdzie - dopowiedziałem ni to do niej, ni do siebie samego.
Zamachała drobną dłonią i szybkim krokiem udała się w stronę żbikowskiego blokowiska. Czas jeszcze jakiś patrzyłem za nią. Wreszcie drobna sylwetka zniknęła za nasypem drogi.

Co począć z tak pięknie rozpoczętym dniem? Dopiero dziesiąta a ja zupełnie nie wiem gdzie się podziać, tak mnie to nieoczekiwane spotkanie zbiło z tropu.
Przeleciało mi przez głowę czy przypadkiem jej staruszkowie nie są lokalnymi bonzami. Żurnalowa, chwilami – przynajmniej jak na mnie – ciut przesłodzona sielanka w domu i te ciuszki. Dziewczyna nie wygląda na modnisię, więc raczej sama nie ciuła zaskórniaków, by się tak ubierać.
A w naszych rewirach wszyscy chodzimy ubrani tak samo. A dokładnie – tak samo ponuro. To dość wyraźnie nas odróżnia od nowobogackich dzieciaków z przedmieść i tych z osiedla. Pewnie dlatego nie głupio jest się wbić w znoszone dżinsy lub wyglancowaną skórę, by własną nędzę przekuć w modę. Tylko zimą człowiek po dupie dostaje, jak mu nie starcza na glany a znosił poprzednie. Albo je mu ktoś skroił. Wtedy im bliżej grudnia, tym los trudniejszy. Gdy cała dzieciarnia zgodnie przywdziewa ciepłe laczki, my wciąż testujemy długowieczność niskobudżetowych tenisówek.
W świecie nędznej egzystencji, jaką było nasze miasto, Opatrzność upodobała sobie niektórych do jeszcze podlejszego bytowania. Nie wiem czym szczególnym zasłużyłem na to wyróżnienie, ale do wszystkiego idzie się przyzwyczaić.
A może jej staruszek to człowiek mafii? Tak, robota dla mafii to niezła fucha. Tylko czas kariery krótki. Trojga dzieciaków by się nie dorobił. Nie z jedną babą i nie takich dużych.
No bo kto? Kto teraz ma szmal, gdy wokół zakłady padają jak muchy? Albo dobrze ustawiony cwaniaczek, albo mafia. Ale ona i mafia? Coś mi tu nie pasuje.
Energicznym krokiem przemierzam dzielnice parterowych domków z poddaszem przemieszanych z niskimi, dwupiętrowymi kamienicami. Wokół domków niewielkie ogródki budzą się ze snu zimowego. Kamieniczne podwórka wyszczerzają ku przechodniom piaszczyste podwórza, czasem w kocie łby, to znowu z wykopanym naprędce rowkiem, którym w kierunku ulicy lub sąsiedniej posesji sączy się niewybierane od tygodni szambo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz