Testy i zdjęcia zamieszczane na blogu są własnością Administratora. Jeśli chcesz je rozpowszechniać lub wykorzystać zwróć się do niego z prośbą w tej sprawie.
Ojcowie do synów pisali, żony do mężów, żeby tam nie chodzić, choćby zasług i pocztów postradać; bo wszyscy nas sądzili za zgubionych. Ociec jednak mój, lubo mię miał jednego tylko, pisał do mnie i rozkazał, żebym imię boskie wziąwszy na pomoc tym się najmniej nie konfundował, ale szedł śmiele tam, gdzie jest wola wodza, pod błogosławieństwem ojcowskim i macierzyńskim, obiecując gorąco do Majestatu Boskiego suplikować i upewniając mnie, że mi i włos z głowy nie spadnie bez woli bożej.
Arystoteles nawet nie zastanawia się czy melancholia to choroba spowodowana żółcią, jak tego dowodził Hipokrates, czy też oznaka geniuszu. W końcu, czy dziełem przypadku jest, iż tylu genialnych w swej dziedzinie ludzi cierpi na tę przypadłość – pyta antyczny myśliciel. Dla niego człowiek wybitny z natury swej jest melancholikiem. Jako filozof złotego środka Arystoteles znajduje wytłumaczenie owego fenomenu niuansując hipokratejski czwórpodział ludzkich temperamentów. Gdy idzie o melancholię wytłumaczenie swych spostrzeżeń znajduje wyróżniając żółć zimną – sprzyjającą tępocie...
...ci zaś, którzy mają dużo gorącej, bywają narwani, uzdolnieni, kochliwi, pobudliwi do gniewu i do pożądań, niektórzy zaś również nadmiernie gadatliwi. (...) Ci zaś, u których nadmierne gorąco pojawia się w okolicy środkowej, są wprawdzie melancholikami, lecz są mądrzy i mniej ekscentryczni, pod wielu jednak względami górują wielce nad innymi, jedni mianowicie wykształceniem, inni umiejętnościami, inni zaś uzdolnieniami do zajmowania się sprawami państwa.
p.s. Jeszcze ze dwa lata temu prawie nikt nie znał tej piosenki. Dziś robi się wręcz powszednia. A szkoda, bo za ładna by taką być. No i ta dziewczyna, na pewno nie chciała być ikoną kultury masowej. Słusznie. Piękno nie należy się wszystkim. Trzeba sobie na nie zasłużyć. :-)
Gog podszedł do naszych wypracowań nieco matematycznie. Wyliczył, że minimum na „3“ to praca mająca przynajmniej trzy i pół strony. Jeśli nawet Sławek napisał wyparcowanie na „5“ to przy dwu i pół nabazgranych bezładnie stronach jego górny pułap stanowi 3 na szynach. A ponieważ odczytana praca była taka sobie... - To chyba rozumiesz jaką masz ocenę? - Hę... chyba tak. - wymamrotał Siwy. - Zaś kolega – tu gog skierował swój wzrok w moją stronę - napisał wypracowanie znośne na 3,5 strony, zatem rzutem na taśmę udaje mu się wybronić „3-“ pod warunkiem, że nie zrobił żadnego błędu ortograficznego. Bądźmy szczerzy, droga klaso, warunkiem niemożliwym do spełnienia. Ale... by nie być posądzonym o stronniczość, poproszę kolegi zeszyt. W pierwszym akapicie znalazł trzy, jak nazwał je Lorek „błędy konieczne“, by oczyścić sumienie z wyrzutów... - ...że dwaj tak niepoprawni lenie mogliby zostać ocenieni według innych standardów. Panowie, weźcie się do roboty, bo zaczną się kłopoty z wybronieniem trói. - Spoczko, na razie mam średnią 3,5 – rzuca półgębkiem Siwy. - Ja też mam jeszcze dwie czwóry zapasu... - Coś mówicie? - Lorka zaciekawił temat naszej rozmowy. - Nie, nie – odpowiadam skwapliwie – my tak tylko obiecujemy sobie wziąć się do pracy... - tu oczywiście ani my, ani Lorek nie jesteśmy w stanie powstrzymać śmiechu. - No dobrze, panowie. Kończmy ten kabaret. Dzisiaj tematem lekcji jest...
Wczorajsze sparingi zakłóciły nieco normalny tryb planowania dni wolnych od szkoły. Ale ponieważ jest piątek, czas najwyższy coś postanowić. - To co zrobimy z dniem tak miło rozpoczętym? - pyta z ironią Siwy podczas długiej przerwy. W kiblu dziś dla odmiany nieco luźniej. Maturalne już na wylocie i wiara poszła do knajpy opijać wystawianie ocen. Jeszcze tydzień pochodzą na zajęcia powtórkowe i wolni. Część facetów zapewne oleje szkolne powtórki i w murach Zana nie pojawi się do dnia egzaminu. - Proponuję ruszyć w miasto - unosi zachęcająco brwi zasnuty dymem Krzysio. - Za co? - mój pragmatyzm nawet mnie nieco zaskakuje. Z reguły nie martwię się takimi pierdołami. - Nie bój nic - odpowiada. - Krzynio, na co zbierałeś? – olśniewa Siwego. Krzysztof jest jedną z trzech osób „zaufania społecznego“ w naszej klasie. Bez wahania można stwierdzić, że choć jego funkcja nie jest tak eksponowana jak przewodniczącego klasy, to jest po stokroć użyteczniejsza. Ma po prostu znaczenie strategiczne, przynajmniej dla nas. Otóż Krzysio jest klasowym skarbnikiem. Chłopiec miły, grzeczny, inteligentny, pełen ogłady. Mordka tak niewinna, że przez całą podstawówkę był na tym etacie. Z początkiem siódmej klasy odkryliśmy, że zdeponowana w Krzysiowym tornistrze waluta może nas wyratować z niejednej opresji. Gdy trzeba było postawić na nogi, choć to akurat nieco przewrotna metafora, przysiadającą imprezę, lub któryś z nas trzech zgubił forsę starych... - Krzyś niczym dobra wróżka uwalniał nas od wszelkich kłopotów. Wszak, by impreza wypaliła, potrzeba tylko trzech rzeczy: pieniędzy, pieniędzy no i jeszcze kilku panienek. Potem tygodniami ciułaliśmy drobniaki, by odbudować nadszarpnięty budżet klasowy. W ostateczności Krzyś szedł zrozpaczony do swojego taty błagając o uratowanie dobrego imienia. A ojciec jak to ojciec. Pokręciwszy ze współczuciem głową nad społecznym oddaniem swej latorośli pokrywał manko, nierzadko z procentem starannie przez Krzysia odliczanym na kolejne „nagłe potrzeby“.
Uznanie, sukces życiowy i artystyczny, osiągnięcie stabilizacji finansowej. Wielu twórców bezskutecznie o tym marzy. Może to i dobrze, bo ileż goryczy musiałby się z nich wydobyć z chwilą, w której okazałoby się, że tak upragniona „stabilizacja” nie tylko nie uwalnia od niepokoju ale wprost przeciwnie – jeszcze bardziej przytłacza skłonną do melancholii duszę.
Gdy w roku 1514 Dürer sporządził jedną ze słynniejszych swych grafik – Melancholię – był już, jak to się zwykło mawiać, człowiekiem obrosłym w piórka. Lecz miast beztrosko rozkoszować się osiągniętym statusem wciąż poszukiwał, badał, spalał się wewnętrznie. Bo chyba tylko na takim popiele wzrosnąć mogą ze znikomych nasion znakomite okazy.
Facet ze smętną miną przeparadował od drzwi do znajdującego się pod oknem biurka. Na początku każdej lekcji otacza go ostry zapach dymu papierosowego. Dla nas bomba, gdyż niemal cała klasa, której zdecydowaną większość stanowią laski, po przerwie capi dymem jak popielnica. Lorek przeliczył w milczeniu klasę, odhaczył nieobecności, by wreszcie zgodnie z tradycją sprowadzić nas na ziemię. - Czy mógłbym prosić o ciszę?! Państwo otworzą zeszyty na stronie z pracą domową. - Jaką pracą? - dało o sobie znać zaniepokojenie kilkorga uczniów. - Jeśli koleżanka do tej pory nie wie jaką pracą, to zdobyta teraz wiedza niewiele jej pomoże - gog z politowaniem popatrzył na spłoszone tą uwagą dziewczę - Proszę otworzyć zeszyty! Siwy zdrętwiał. - O kurdesz... co było? - wyrzucił z siebie. Otwieram zeszyt. - Żartujesz?! Napisałeś? - nie mógł uwierzyć w to, co widzi. - Dzisiaj rano, kolego - odparłem z satysfakcją. - Zdziwiony? Ludzie z charakterem lubią śmiałe wyzwania. Specjalnością Siwego jest pisanie wypracowań w trakcie ich sprawdzania. Inną równie dobrze opanowaną sztuką jest odczytywanie wypracowań, których w ogóle nie ma w swoim zeszycie. Różnie się takie popisy elokwencji kończą. Jeśli po „odczytaniu“ gog nagradza treść bez zaglądania do zeszytu, dzielny koleżka ma z reguły niewyjętą „4“ w kieszeni. Niestety, coraz częściej po wyrażeniu uznania dla treści Lorek żąda przedłożenia wypracowania, a wówczas z Siwym bywa kruchutko. Albo zostaje przyłapany na oszustwie albo, jeśli zdołał napisać wypracowanie do końca lekcji, kiedy to był zobowiązany oddać zeszyt nauczycielowi, łapie bombę za ortografię. Tym razem muza leserów sprzyja memu towarzyszowi. Sprawdzanie rozpoczęło się od pierwszego rzędu pod oknami. My siedzimy w trzecim, skrajnym pod ścianą, mniej więcej w połowie – czyli optymalnie. Z której strony nas nie zajdzie, do nas dotrze praktycznie pod sam koniec. Niewiele myśląc, Siwy odczytuje treść zadanego tematu, potem lustruje moje wypracowanko, wreszcie rzuca się w wir pracy. Aż serce rośnie, jak sumienny z niego młodzian. Ile uczucia i pasji wkłada w swe szkole obowiązki! Nim rozpędzona dłoń zakończy jedno zdanie już kolejnych 5 ciśnie się do głowy. Lorek kończy rząd pod oknem. Siwy ma 2 akapity. Lorek sprawdził połowę środkowego. Siwy zapisał chaotycznymi hieroglifami pierwszą stronę. Siwy dociera do końca drugiej strony, Lorek zaczyna sprawdzanie na końcu naszego rzędu. Cóż za przychylność fortuny otacza młodziana! Gdy Lorek jest na końcu rzędu dzielą nas od niego 4 ławki, podczas gdy od frontu byłoby ich ledwie 3. Koleżanki przed nami dodają Siwemu otuchy dziewczęcym chichotem. Lorek jest za plecami. Siwy musi jeszcze tylko dopisać wnioski... ale to zrobi po odhaczeniu zawartości zeszytu przez nauczyciela. Zamieramy.
- Odrobiłeś? Co za święto? – nauczyciel zwraca się wpierw do mnie i zaraz potem do Siwego - I ty sądzisz, że ja to przeczytam? - Ale ja mogę przeczytać panie profesorze, jeśli zajdzie taka potrzeba - odpowiedział rezolutnie rozbawiony swym talentem pisarskim. - No to zaraz sprawdzimy, czy możesz. Bo szczerzę wątpię. Pisałeś to jadąc pociągiem? A poza wszystkim, nie wysiliłeś się szczególnie. Dwie stroniczki? Nawet kolega ma dzisiaj trzy i pół. Przyznaję, że jak na was to niebanalny wysiłek, ale przypominam, że miało być wypracowanie na 4 do 5 stron. O ile dobrze pamiętam? Klasa przypomni... - Lorek na chwilę odwrócił się w stronę reszty uczniów. - Tak, panie profesorze – odkrzykuje chórek dziewczęcy. - Tak, tak, panowie – duma nad naszym losem gog. – Tacy, jak wy zawsze kończą marnie. Za inteligentni, by szkoła zmusiła ich do pracy. Za leniwi, by się za nią wziąć. Cóż, będzie z was kiedyś doskonale zapowiadające się „nic“. Między urocze niewieście popiskiwania wdziera hałaśliwy rechot Krzyśka. Na tyle głośny, że nawet Lorek spojrzał w jego stronę jakże wymownie.
Choć kształtowany w środowisku cechowym miał Dürer głębokie przeświadczenie wyjątkowości swych talentów. A przy tym wiele szczęścia. Ojciec, przybyły z Węgier za chlebem złotnik, chciał by syn przejął po nim warsztat. Jednak zobaczywszy zamiłowanie Albrechta do rysunku i ogromny talent skierował go na naukę do pracowni norymberskiego malarza Michael Wolgemuta.
Święty Michał walczący ze smokiem, z cyklu: Apokalipsa wg Świętego Jana, 1496-1498
Sam Dürer zobaczywszy we Włoszech jakim szacunkiem darzy się uznanych artystów, z ogromną satysfakcją odnotowywał później zaszczyty spływające na niego. Droga do tych zaszczytów wiodła jednak przez zamówienia czynione w jego warsztacie przez słynne postacie tamtego czasu, w tym samego cesarza Maksymiliana I Habsburga.
Po blisko czteroletniej wędrówce po pograniczu niemiecko-szwajcarskim Dürer przeprawia się wreszcie się przez Alpy, by w roku 1494 dotrzeć do Wenecji. Co znamienne, jego celem wyprawy nie jest, jak przystało na średniowiecznego pielgrzyma Rzym, lecz słynące w owym czasie z osiągnięć artystycznych Północe Włoch.
Adam i Ewa, 1507
Po raz drugi zagości w Wenecji w roku 1505. Już jako świadomy swego talentu artysta odwiedzi Padwę, Bolonię i Pawię – lecz większość czasu z dwuletniego pobytu w Italii poświęci miastu na wodzie. Gości tu w chwili, gdy miejsce uznanych już mistrzów jak Giovanni Bellini przejmują nowi, symbolizujący złoty wiek malarstwa weneckiego – Lorenzo Lotto, Giorgione i mający wkrótce nadejść (urodzony około 1490 roku) Tycjan.
Pod piekarnią zapach pieczywa zmieszany ze złowieszczymi okrzykami. Każdego ranka jest tu to samo. Robiący jak zawsze zbędny tłum emeryci przemieszani z rozgorączkowanymi robociarzami. Trochę dzieciaków lecących na pociąg do szkoły. No i kłótnie o to kto pierwszy, kto drugi... - Czemu ta pani dostaje 5 bochenków, tu inni też stoją i chcą dostać. Proszę nie dawać tylu chałek, bo my też chcemy coś kupić. Oni mogą sobie później przyjść, a my? – podnosi się wrzawa zniecierpliwionych kolejkowiczów o ziemistych twarzach. - 8 rogali?! - opasła lampucera stojąca z tyłu mało nie rzuciła mi się do gardła, gdy o nie poprosiłem, widząc, że to już końcówka porannego wypieku. - Ile?! Pani mu nie daje...! - wsparł ją postukujący gniewnie laską staruszek. - Ale ja mam sześcioro rodzeństwa, przecież chleba nie biorę - zacząłem spokojnie wyjaśniać swą sytuację rodzinną. - Już bierz i nie dyskutuj - ponagliła mnie sprzedawczyni. - Dość mamy tu awantur od samego rana. Przeciskam się do wyjścia przez tłum złorzeczących emerytek i ponurych pracowników pierwszej zmiany. W drodze powrotnej przeprawiam się przez tory i skręcam w pierwszą z uliczek niemal vis a vis bramy zakładu remontowego. Bloki jak bloki. Nic nadzwyczajnego. Bogu dziękuję, że nigdy nie mieszkałem, nie mieszkam i mieszkać w blokach nie będę. Budzą we mnie niemal fizyczną odrazę. Ciasne, klaustrofobiczne mieszkanka, w których słychać każde pierdnięcie sąsiada. Stukania, pukania, szurania. Jak odkurzają mieszkanie na parterze, to słyszą to nawet ci z poddasza . Zaprzeczenie wszystkiego, z czym kojarzy się dom. Nie wiem co tak pociąga ludzi w tych odczłowieczonych klatkach. Zastanawiam się, które okno należy do jej mieszkania. Które okno, z kilkuset okien, któregoś z kilku bloków. Cóż za skala anonimowości!
Piątkowe lekcje zaczynają się od polskiego. Rano po pożarciu rogala miałem tyle czasu, że z nudów napisałem zadane przez Lorka wypracowanie. Lorek jest od kilku miesięcy naszym wychowawcą, nauczycielem PO i polonistą w jednej osobie. Dotychczasowy wychowawca wymiękł po po roku spędzonym z nami. W efekcie klasa potrzebowała nowego opiekuna. Okazało się, że jedynymi wolnymi są Lorek lub nauczycielka wf-u. Ta pierwsza odpadła w przedbiegach. Gdzie do klasy humanistycznej amatorka zapoconych mięśniaków? Znacznie lepiej pasował do nas Lorek. I to pod każdym względem.
Kolmar, stolica departamentu południowej Alzacji – Haut-Rhin, była miejscem zamieszkania wysoko cenionego miedziorytnika tamtych czasów – Martina Schongauera. Dürer musiał jednak zadowolić się pobytem u braci Schongauera, bowiem Martin zmarł kilka miesięcy wcześniej.
Mała Wenecja w Kolmarze
Jako uzdolniony ilustrator po opuszczeniu Kolamru nie mógł Albrecht przeoczyć szwajcarskiej Bazylei, będące ważnym ośrodkiem naukowym schyłku średniowiecza a przez to również księgarskim. By zarobić na dalszą podróż i własne utrzymanie wykonał tam szereg drzeworytów przeznaczonych na ilustracje.
Mamut wstaje potrząsając głową. - Eeeeh... - zasapał przeciągle – Ale mną zakręciło. - To kończymy na następnej? - mój szelmowski uśmieszek nie powinien mu dodać otuchy. - Zobaczymy. Jestem już chyba zmęczony. Może jutro? - zastanawia się zapewne, co też się wydarzyło przed kilkunastoma sekundami. - Nie ma sprawy - okazuję swą wspaniałomyślność, z trudem ukrywając satysfakcję. - Jak chcesz. Aha, jak byś widział dziś Alę, to powiedz, że naszej matki nie będzie po robocie, bo jedzie po coś do Warszawy. A, i uważaj Mamut, to niebezpieczna dziewczyna. - Co masz na myśli? - zaniepokoił się z miejsca oprzytomniawszy. - Stary, nie teraz. Kiedy indziej pogadamy - machnąłem ręką. – Przecież widzisz, przerwa się skończyła. Lecimy do klasy. Jestem trochę zapocony, ale bezgranicznie szczęśliwy. Sławek wieszczący moją klęskę, ma durnowatą minę. - Jak to zrobiłeś? Ale cię prał! - Oj Siwy. Jak to prał? - Ale... - A jak chcesz Mamuta trafić, gdy ten trzyma gardę? No pomyśl! - No? - z twarzy młodzieńca widać, że myślenie to nie taka znowu rutyna. - O rany. Przecież wiadomo. Trzeba mu te gardę obniżyć – wyjaśniam. - Panowie mają coś ciekawego do powiedzenia? - biologica nie należy od osób komunikatywnych. - Przepraszamy, pani profesor - uspokajamy ją zgodny chórem.
Duma mnie rozpierała, że tak doskonale udało mi się zrealizować taktyczne wskazówki przekazane przez wuja. Nie tylko przekazane, ale dosłownie wbite w głowę podczas wielokrotnych z nim sparingów. Ale warto było. Dziś rycerz w lśniącej zbroi wreszcie może dumnie udać się na spotkanie swojej księżniczki. Jeszcze tylko dwie lekcje i... Po szkole szybko zerwałem się do domu, choć kumple mieli ochotę zakręcić się po mieście. Zrzuciłem bety, kładką nad peronem przeprawiłem się przez tory i obchodząc elektrociepłownię od północy dotarłem do naszej szutrówki. Na próżno. Zimne wiatrzysko po godzinie wałęsania się w te i nazad przegnało mnie do domu. Pod wieczór udałem się z psem raz jeszcze w okolicę kolejowego wiaduktu, by i tym razem przeżyć zawód. Bez sensu to łażenie tutaj w taką pogodę, gdy wokół ciągle ten paskudny, badylasty krajobraz niczym z końca listopada. Bogu dzięki jutro piątek.
Moi mili. Gdy w piątkowy poranek wasz syn, urodzony śpioch, wstaje około 6 rano i proponuje, że pójdzie do piekarni po pieczywo dla rodzeństwa – prawdopodobnie zachorował. Nic dziwnego, że na maminej twarzy pogodny uśmiech mieszał się z zakłopotaniem. Ale co ja jej będę tłumaczył. 6.15 – zatem czas na rozruch. Biorę siatkę na rogaliki, wygrzebane z matczynego portfela złocisze, psa na smycz i hajda do piekarni. Ale nie tej za rogiem. O nie. A do której? Oczywiście tej na końcu czarnej drogi przy starym przejeździe na Żbikowie. W budynku, z którego okupacyjny Pruszków patrzył na powstańczą Warszawę, przeładowywaną z bydlęcych wagonów do baraków obozu przejściowego. Dla mnie liczy się jednak tylko to, że na pewno przejdę obok wiaduktu i na pewno przy piekarni dostrzegę zza nasypu jej blokowisko. No to chyba wszystko jasne? Pogoda boska. Błękit nieba, słońce poranka, rześkie powietrze. Trawa biała od szronu. Kałuże pod mostem, ukształtowane na poły z wody, na poły z Utratowego szamba, pozmieniały się w cienkie tafle lodu. Gdyśmy byli nieco mniejsi wyłamywaliśmy owe tafle, robiąc sobie z nich lizaki. Aż mnie mdli, gdy to sobie przypomnę.
Dürer wyprawiał się na południe od Alp dwukrotnie. Pierwszy raz będąc świeżo upieczonym adeptem malarsko-graficznego rzemiosła. Zgodnie z tradycją cechową edukację w warsztacie mistrza należało podeprzeć różnorodnymi doświadczeniami zebranymi samodzielnie podczas wędrówki po ważnych z punktu widzenia działalności rzemieślniczej ośrodkach. Przy okazji znajdując sobie mniej konkurencyjne od rodzimego miasta miejsce pracy zawodowej.
Czterej jeźdźcy apokalipsy, z cyklu: Apokalipsa wg Świętego Jana, 1496-1498
Działalności rzemieślniczej nie artystycznej, bowiem malarze i rzeźbiarze byli zasadniczo tej samej kategorii wytwórcami przedmiotów codziennego użytku, zbytku bądź luksusu co kowale, kuśnierze czy złotnicy. Dlatego uzdolniony graficznie Dürer by wzbogacić swój warsztat pierwsze kroki skierował na zachód, do położonego w środkowej Alzacji Kolmaru
Na zamówienie Fryderyka Saskiego obok tradycyjnych prac jak Ołtarz Jabach, czy Poliptyk Siedmiu Boleści, Dürer wykonał również cykl Prac Herkulesa, odzwierciedlający zainteresowanie ówczesnych dorobkiem antyku. A jeśli dorobek antyku, to również fascynacja Italią, jej potężnymi ośrodkami politycznymi, które dla artystów z północy Europy, były przede wszystkim siedliskami genialnych twórców z Wenecji czy Florencji, otwierających przed współczesnymi nowe obszary doznań estetycznych jak i nieznanych na północy osiągnięć techniki malarskiej.
Herkules przeganiający ptaki Stymfalijskie
I na południu i na północ od Alp artyści z ciekawością przyglądali się człowiekowi i otaczającej go naturze. Starali się możliwie najlepiej ją zrozumieć i ukazać. To właśnie ówczesne spotkanie się dwu wielkich tradycji malarskich, rozwijających dotąd w pewnej izolacji – dało początek temu co nazywamy nowożytnym malarstwem Starego Kontynentu, które swym bogactwem przyćmiło wszelkie osiągnięcia innych cywilizacji w tym obszarze. I nie tylko tym. Warto o tym pamiętać, choćby teraz, gdy Europa zachowuje się czasem jak uniżony lokaj Pekinu, Moskwy, czy stolic świata arabskiego.
- Nieźle ci poszło – zaczepiłem posapującego jeszcze Mamuta, który smaruje cholewki do Alicji kończącej dopiero siódmą klasę – a to wszak czystej wody pedofilia. Odkąd przyuważyłem jak zaleca się popołudniami do mojej najstarszej mam nieodpartą ochotę ostrzec go przez zbytnią śmiałością wobec dziewczyn z naszej rodziny. Niby nic strasznego chłopaczyna nie robi a i Alka w mięśniakach nie gustuje, tym niemniej warto uzmysłowić gościowi, że błądzi. - Spoko. Jest wolny jak żółw - Mamut wyraźnie rozkoszował się samym sobą. - Już wcześniej widziałem. Dostał w trąbę, jak trza! - Z ciebie za to dryblas, więc też zbyt szybki nie jesteś - postanowiłem go sprowokować. - A chcesz się przekonać? - z miejsca zareagował. Lubię takich gości. Przycisk i od razu działa. Zaraz jednak w padł w ton z lekka niepokojący: - Na następnej! A teraz odsapnę. - Boisz się? Nie masz kondycji? - nie daję za wygraną. - Mamut, nie bądź dzieckiem. Przecież to tylko 3 minutki. Możemy dokończyć 3 rundy na następnej. Co ty na to? - Ok. Zaczynamy teraz, a na następnej... - skrzywił się z pasją wpychając mnie do boksu. I już huk, wrzask, tumult – ulubieniec tłumu powraca na ring. Gdy zawiązywano mi rękawice a sędziowie-okularnicy wyganiali z ringu ostatnich wariatów, którzy wbiegali tu między pojedynkami, przez ramię usłyszałem dodający mi wiary w siebie głos przyjaciela: - Czyś ty zgłupiał?! No to stoję w blaszanym pudle 3 na 4 metry ze stalowymi wieszakami przy dłuższych ścianach. Wieszaki wyglądają niczym haki w rzeźni i szczerzą ku nam swoje stalowe zębiska dokładnie na wysokości głowy. Przede mną mierzący prawie 190 brytan, który na co dzień walczyć nie musi, gdyż samym wyglądem wygrywa uliczne potyczki. A nad głową ryczący tłum, który domaga się mojej krwi. Zaczynamy. Mamut wiedział co robi przynosząc rękawice. Sylwetka bokserska jak z podręcznika. Wysoka garda, drobniutkie kroczki, ramiona w poruszeniu, głowa trudna do zlokalizowania. Naciera. I co ja mogę zrobić w takiej sytuacji? Wujo Staszek, który w połowie podstawówki przyniósł mi do domu parę hantli oraz dwa komplety rękawic, takich oto udzielał mi lekcji: Jak będziesz miał przed sobą dryblasa, to chroń głowę i wal w bebechy. Wal w bebechy i pilnuj gardy. Tak długo, aż tamten opuści łapy. Wtedy... – patrz gówniarz uważnie! - ...wtedy prawa z wykroku i wychodzisz na jego kałdun. Odruchowo spuści łapska do jaj. A ty go – lewa przód i w mordę! Łapiesz mańkut!? No to ruszyłem. Nad głową tłum naśmiewający się z mojej żałosnej taktyki – wszak ani razu trafić Mamuta w głowę nie mogę, tylko kulę się co i raz gdzieś przy podłodze. Mamut z początku rozbawiony. Jego łapska niemal świszczące nad Krzemcia łepetyną. Na szczęście w rękawicach jego ciosy nie są szczególnie dotkliwe. Za gardą nie czuć ich wcale, a i przy odkrytej głowie daje się wytrzymać. Liczę spokojnie udane podejścia na „jego bebechy“. Jedno, dwa, trzy, pięć... Mamut opuszcza nieco gardę. Gdy dochodzę do ósmego ataku, tłum zaczyna wyć... - 30 sekund do końca rundy! Teraz, albo nigdy. Garda jeszcze całkiem wysoko, ale atakuję na korpus. Trick ciałem w dół, Mamut za mną. Wysuwam lewe ramię, Mamut łapska spuszcza niemal do podłogi. Błyskawicznie krok lewa przód i podrywam się w górę. Jest! Zapocona morda Mamuta jak na talerzu. Prawy na odprowadzenie rączek i ukochany lewy sierpowy prosto w szczękę w chwili, gdy moja głowa jest niemal obok głowy zdezorientowanego rywala. Mamut niczym podcięte drzewo wali się między skłębionych okularników. W jego oczach zaskoczenie. Tłum zamiera. Sędziujący chudzielec wrzeszczy... - Koniec przerwy, koniec pojedynku! Panowie do klas!
Większość prac, które Dürer wykonał na zamówienie Fryderyka Saskiego, zgromadzonych pierwotnie na zamku władcy w Norymberdze, uległo rozproszeniu. W tej samej Norymberdze, gdzie w roku 1517 Marcin Luter przybił na drzwiach kościoła zamkowego „95 tez” przeciwko odpustom (bez wątpienia odbyło się to za przyzwoleniem Fryderyka), a których ogłoszenie dało początek reformacji w Europie. Tej samej Norymberdze, gdzie swoje świątynie wznosili później niemieccy naziści, i tej samej na gruzach której sądzono ich za popełnione zbrodnie.
Mężczyzna malujący lutnię, 1525z cyklu ukazującego autorom z północy Europy zasady korzystania z importowanej z Włoch perspektywy geometrycznej.
Czyż nie jest złośliwym chichotem przeszłości, że właśnie w tym mieście, na dworze jednego z bardziej otwartych umysłów epoki, wsparcie znalazł artysta chcący być humanistą. Usiłujący zgłębić człowieczeństwo w jego ulotności. Człowieczeństwo, a nie wyłącznie jego wynaturzenia.
Lekcje lecą szybko, bo cały czas to gadamy o Rolfie, to znowu jestem myślami w okolicy kolejowego wiaduktu. Niegłupi pomysł z tą szkołą dzisiaj. Przed długą przerwą zastanawiam się: a może warto pobiec i sprawdzić czy jej tam nie ma? Jednak stąd od wiaduktu dzieli mnie ponad kilometr. A drugie tyle to droga, po której może spacerować. Świadomość odległości i mroźny wiatr na szkolnym podwórzu odwodzą mnie od wariackiego pomysłu. Wracam do klopa, gdzie w ciasnym tłumie spowitych papierosowym dymem nastolatków odnajduję mych przyjaciół.
W kiblu dziś ciaśniej niż zwykle. Wokół starego, używanego incydentalnie boksu szatniowego, który przylega bezpośrednio do klopa, a w zasadzie jest wydzieloną częścią owego przybytku, gromadzą się kolesie z wszystkich klas. Są tu nawet pierwszoklasiści, którym normalnie nie wolno palić w szkole i jej pobliżu – dosyć surowo pilnują tej zasady uczniowie klasy maturalnej. Wyjątek stanowią długie przerwy, gdy maturalna i trzecia już się dostatecznie same napalą, oraz wszelkiego rodzaju hece, które łagodzą surowe serca starszych roczników. Hecą może być cokolwiek, od spektakularnego wybuchu złości któregoś z gogów po... No właśnie. Dzisiaj jeden z małolatów – Mamut, przyniósł do szkoły dwie pary rękawic i w zamienionym na ring boksie przyklozetowym okładał właśnie bezpardonowo pakera z IVb. Czerwony ze złości mięśniak żadną miarą nie był w stanie odgryźć się swojemu prześladowcy. Ruszał się dwa razy wolniej, machał bezładnie wielkimi łapskami, a blok ustawiał na pierś niczym zawstydzona niewiasta. Żal było patrzeć jak jednego ze szkolnych siłaczy upokarza wyrośnięty małolat od trzech lat regularnie trenujący na Legii. Wreszcie pełniący rolę sędziego wysoki na dwa metry chudzielec z maturalnej nie kryjąc zadowolenia zawył: – Konieeeec!!! Ucichł doping, a trzech okularników stłoczonych w kącie boksu za metalowymi wieszakami zgodnym chórem wskazało zwycięstwo taktyczne pierwszaka. - No to co, no to co? Jeszcze jedna walka? - zawył któryś z chłopaków wdzierając się do boksu. - Tak, dawajcie, kto się teraz bije.... - Ja muszę odpocząć, niech ktoś inny zawalczy... - powiedział wyluzowany Mamut. - No to ja... ale dwie rundy... - na ring wyskoczył ochoczo zarośnięty jak szympans gostek z trzeciej biol-chem. I już po chwili rozpoczęła się kolejna bójka. Kibel zaryczał tuzinami gardeł, poszły w ruch pięści walące w blaszane przepierzenie. Ryk i skowyt zatrzęsły szkolnymi murami. Aż do przepełnionego szaletu wleciały dwie przerażone dziewuchy, których kibel mieścił się tuż nad naszym, by sprawdzić czy nie dzieje się tu coś strasznego. - Spoko, Mała. Nie ma co panikować. Chłopcy się bawią - uspokoił niewiasty jeden z trzeciaków. Poważne już, bo 18-letnie kobiety wymownie dały znać swojemu zniesmacznieniu „tą dziecinadą“, po czym poszły przekazać uspokajającą nowinę reszcie szkoły. Jeszcze w trakcie drugiej rundy do kibla wpadła jedna z woźnych, ta większa i grubsza. Groźnym okiem zmierzyła podniecony tłum, po czym nerwowo zaczęła sprawdzać, czy przypadkiem chłopcy nie demolują klozetów. Widząc w kilku kabinach przylegających do boksu młodzieńców piętrzących się na sedesach i sklejkowych przepierzeniach najgłośniej jak potrafiła wyraziła swą dezaprobatę. Wszak to praktyki niebezpieczne dla mienia szkolnego! Oczywiście w tym tumulcie nikt jej nie słyszał. Ktoś z maturalnej wykrzyczał woźnej do ucha uspokajające przesłanie. Postawszy chwilę machnęła ręką i poszła z powrotem do świata z uwagą nasłuchującego odgłosów z męskiego kibla.
Rycerz, śmierć i diabeł, 1513, Muzeum Narodowe w Gdańsku.
W udręce z codziennością pomocą artystom byli majętni mecenasi. Społeczeństwo stanowe, przy całej masie negatywów, miało też pewne pozytywne konsekwencje. Ówczesne elity, choć nie mniej zdeprawowane niż współczesne, kształtując się przez pokolenia osiągały kulturę bycia umożliwiającą im zrozumienie i percepcję sztuki. Oddzielanie tego co dobre, bądź prawidłowe – zarówno do chłamu, jak i od prac wybitnych.
Portret Fryderyka Saskiego, 1496, Staatliche Museen w Berlinie.
Śmiały gracz polityczny i wieloletni stronnik Lutra: Fryderyk Saski, w historii noszący miano Mądrego, wyraził publicznie swój zachwyt nad pracami mało komu wówczas znanego grafika i malarza - Albrechta Dürera, gdy ten liczył sobie ledwie 26 lat. Tamto spotkanie zapewniło artyście długotrwałą sympatię ambitnego władcy, wyrażającą się przede wszystkim w dobrze opłacanych zamówieniach.
Nie tylko mnie zapewne. Miałem głowę pełną pomysłów a skończyło się na 5 odśnieżaniach - które i tak nic nie dały. Znowu wyjazd zawalony, podjazd przysypany, chodniki... Eh - to los. W tych warunkach sztuka musiał ustąpić szarej rzeczywistości.
Odnalezienie ciuchów zajęło mi jakieś 10 minut. Książki spakowałem na czuja. Teraz historia, a potem ewentualnie na przerwie podskoczę po to, co trzeba. Lecieć chodnikiem naokoło kwartału budynków, do którego przylega moja buda, czy przez płot, którędy mam do niej nie więcej jak 100 metrów? Przez płot, byle nikt nie widział. Szybki przeskok i już przemierzam wybetonowane podwórze L.O. im. Tomasza Zana. Kurde – woźna! - Ciociu, przepraszam, zaspałem, nie chcę się znowu spóźnić. - Przecież już się spóźniłeś! - z błyskiem w oku przygląda się mi energiczna staruszka. - Ale na kolejną lekcję - błagam wzrokiem o litość. - Z wami tak zawsze. Przestaniesz skakać przez ten płot! Dyrektor cię widzi, a potem my mamy ochrzan. Że się was nie pilnuje. Chcesz iść do niego? - Nie, błagam. Ciociu, lekcja mi się zaczyna... - Jaki pilny... A tarcza gdzie? - O kurde!? - fakt, całkiem o niej zapomniałem w tym pośpiechu. - I ty chcesz do szkoły? Mina „skarcony szczeniak” to ostania deska ratunku. Kulę się byle choć troszkę wydać się mniejszym niskiej, zasuszonej kobiecie. - Jeszcze raz... – pogroziła palcem. – A teraz do szkoły! - Dziękuję. Bardzo dziękuję. Ja już nigdy, obiecuję... – sam w to nie wierząc. Wpadam mocno zestresowany do wyludnionej klatki schodowej. Ostrożnie, by nie spotkać gogów rozłażących się po całym budynku z pokoju nauczycielskiego. Przez salę pompejańską, teraz szybciutko piętro wyżej. Jest! Sala od historii i polskiego. Kurcze blade, klasa w środku! No dobra, wchodzimy. - O witamy pana! Że też wy nigdy nie możecie się na napalić po lekcjach - zza biurka spogląda na mnie przyjacielska twarz Ormianina, który z początkiem tego roku dostąpił zaszczytu nauczania nas historii. - Ja nie paliłem, panie psorze. - Nie? - pyta spoglądając w dziennik – A rzeczywiście, Pan dopiero wstał! Jak nam miło, specjalnie na naszą lekcję? - Bo ja bardzo lubię historię, panie psorze. - A proszę, proszę. Zaraz sprawdzimy jak bardzo. W tym momencie przez klasę przetacza się pogodny brech. Jak zawsze najgłośniej ryczą moi nieocenieni przyjaciele: Krzyś i Sławek. - I co się śmiejesz durniu...? - cedzę do Sławka, który siedzi razem ze mną. - Co ostatnio było? - Mnie pytasz? Iwona, było coś? - zwraca się do koleżanki z ławki przed nami, szkolnej prymuski, która przez 2 lata z rzędu nie opuściła ani jednej godziny lekcyjnej – horror!
Czwartek to dobry dzień na chodzenie do szkoły. Wprawdzie nie tak dobry jak piątek, ale zawsze. W szkolne mury wkrada się weekendowe rozprzężenie. Tak w zasadzie to w poniedziałek i wtorek człowiek żyje hecami z soboty i niedzieli. A w czwartek i piątek planuje już następne hece. Najgorsza jest środa, kiedy to pytają, sprawdzają, a wokół beznadzieja. Nic dziwnego, że w środy mam zawsze problem z pocelowaniem w szkolne mury.
Między narcystycznym zachwytem nad własnymi możliwościami a depresyjną melancholią ograniczeń jakim podlegamy. Tych nałożonych na nas przez otoczenie, rodzinę, społeczeństwo, przyjaciół, ekonomię... Których każdy twórca jest bezgranicznym więźniem. Takie oto stany ducha targały jednym z ojców nowożytnego malarstwa i grafiki europejskiej - Albrechtem Dürerem.
Z jego listów i zapisków historycy wyczytali nieustanne przeplatanie się wielkich zamierzeń twórczych i hamujących je trosk o bieżące płatności czy nudne obowiązki domowe. Czy ludzkość ma choć wyobraźnię ile traci narzucając na takich jak on ograniczenia, których umysł twórcy ani nie rozumie, ani w istocie swej nigdy nie zaakceptuje?
Następnego dnia postanawiam pójść do szkoły. Nie ze względu na pouczenia Zuzy, lecz by omówić sprawę Rolfa z kumplami. A poza tym powiało z północy i zrobiło się pieruńsko zimno. Takie dni lepiej przeczekać w budzie.
Staruszka codziennie usiłuje obudzić mnie przed wyjściem do pracy kilka minut przed 7.00. Czasem próba kończy się powodzeniem, choć to incydentalne wypadki. Drugą instancją są siostry, które około 7.30 podnoszą alarm: - Andrzej, Tomek, Marcin.... wstawajcie! Już wpół do ósmej. Znowu zaśpicie do szkoły. My was więcej nie budzimy, musimy wychodzić. Tom, ubieraj się szybciej, bo cię rozszarpię! No czego tak skaczesz.... - Gdzie są moje skarpetki? On mi zabrał... - podnosi larum najmłodszy z chłopaków. - Marcin, wstajesz, czy nie?! - zawiaduje ferajną najstarsza w tym towarzystwie Alicja. - Oddaj mu skarpetki. - Jakie skarpetki? - w takich sytuacjach nie wiadomo czy Marcin struga głupa, czy może po prostu jeszcze się nie obudził. - Te, kolego! - rozeźlona Alicja wydziera spod głowy chłopaka pomięte skarpety. – Spod poduszki. - Oddawaj, to moje. On swoje podziurawił... - Marcin próbuje się bronić. - Zostaw mu te skarpetki, bo ci zaraz... - ale przewaga wiekowa Alicji kładzie kres staraniom. I tak rozpoczynała się II bitwa poranna - pierwsza, cichsza ma miejsce około 6.30 po obudzeniu znacznie bardziej podatnych na wczesne wstawanie sióstr. Trwająca za ścianą kanonada skuteczniej wyrywa mnie z sennych marzeń niż matczyne napomnienie. Gdy huk dział nie pozwala na jego ignorowanie, krew w żyłach jest wreszcie zdolna przemieścić ciało z pozycji horyzontalnej ku wertykalnej. - Czy wy się w końcu zamkniecie?! - idzie w eter rozjemcze wezwanie. Kieruję się nieco chybotliwym, zaspanym krokiem z mojego pokoju przez długi hol ku zgromadzonej na jego końcu ciżbie nieletnich niewiast pokrzykujących nad głową beczącego jak zawsze Tomasza i wałkoniącego się wciąż w pościeli Marcina. Dwie najmłodsze łanie – Kaśka i Hanka – pierzchają na klatkę schodową chwytając pośpiesznie szkolne torby. Najstarsza w tym gronie jest już dostatecznie duża, by pyskować bratu. - Proszę, proszę, pan hrabia raczył się obudzić. To i dobrze, bo już czas do szkoły. A ty się nie maż, tylko ubieraj! - dorzuca po żołniersku do najmłodszego. - Nic mnie już nie obchodzicie, nie zamierzam znowu się przez was spóźnić. Tomek, zakładaj te gacie! Opanowawszy wstępną fazę konfliktu zawracam ku pokojowi i albo zaczynam irytujący rytuał odnajdywania rozrzuconych chaotycznie poprzedniego wieczoru części garderoby, albo przypomniawszy sobie końcówkę urokliwego snu zasypiam na nowo nakrywając głowę poduszką, byle tylko nie słyszeć donośnego głosu Alicji. - Wychodzimy!. Panie hrabio, na Pana też już czas! - rzuca przeciągle w stronę mojego pokoju. - A śpij w cholerę... Zobaczysz, powiem matce! Idziemy! - kończy swą przemowę z impetem trzaskając drzwiami. Po wyjściu rodzeństwa mój organizm przechodzi w tryb pół-czuwania. Nadal śnię a jednocześnie co 4-5 minut podrywam nerwowo głowę patrząc na zegarek. 7.40. 7.46. 7.50. E... jeszcze 5 minutek. Ubieram się około 3, do szkoły jakieś 1,5 minuty. Klasę i tak spod drzwi wpuszczają do sali jakieś trzy po ósmej, to mam jeszcze.... - Brat! Wstawaj! Ale przypał! Zaspaliśmy!. Cholera! Co ja teraz zrobię?! Lecę! O Jezu, spóźnię się na matmę... - Marcin całkowicie traci panowanie nad sytuacją. W sumie do podstawówki ma spory kawał. A ja? 8.40! O rzesz ty... No to dałem ciała. I co teraz? Iść do szkoły czy już sobie dzisiaj odpuścić? - myślę rozpraszając początkową panikę pozytywnym nastawieniem do życia. Bardziej gnoją za spóźnienia, ale łatwiej je usprawiedliwić. Czasem w ogóle można olać usprawiedliwianie spóźnień, może dlatego tak za nie gnoją? Dobra, zobaczę.
Póki totalitarni i demokratyczni despoci nie okiełznają internetu - a plany informacyjnej wszech-kontroli, to nie takie znowu science-fiction - kultura niszowa będzie rozwijać się coraz gwałtowniej. Nie oczekujmy jednak, by w ślad za masowością działań artystycznych poszło upowszechnienie się talentów. Tych tradycyjnie będzie niewiele. Za to chętnych na oryginalne wytwory ich geniuszu - coraz więcej.
Co wolno, a czego nie wolno "naśladowcom"? Cytaty, parodie, a nawet remiksy dzieł, które weszły do powszechnej świadomości - społeczeństw lub zainteresowanych danym zjawiskiem artystycznym elit - są jak najbardziej zasadne. To część naszej wspólnej kultury, autonomicznej świadomości zbiorowej. Ale przywłaszczanie sobie cudzej twórczości, która warunku elitarnej bądź masowej rozpoznawalności nie spełnia, jest już złodziejstwem. Rzeczy wartościowe i nowatorskie z trudem mieszcząca się w gustach (a nawet wyobraźni) menadżerów od kultury masowej, oraz zamkniętych w sobie środowisk elitarnych. Nie mają zatem szans na zaistnienie w zbiorowej świadomości. To ułatwia zadanie plagiatorom, sprzedającym cudze pomysły jako swoje. Wiedzą bowiem, że nawet jeśli się wyda to i tak można puścić oko mówiąc: to był jedynie estetyczny remiks.