19 stycznia 2010

Kiedy powrócisz 13


Mamut wstaje potrząsając głową.
- Eeeeh... - zasapał przeciągle – Ale mną zakręciło.
- To kończymy na następnej? - mój szelmowski uśmieszek nie powinien mu dodać otuchy.
- Zobaczymy. Jestem już chyba zmęczony. Może jutro? - zastanawia się zapewne, co też się wydarzyło przed kilkunastoma sekundami.
- Nie ma sprawy - okazuję swą wspaniałomyślność, z trudem ukrywając satysfakcję. - Jak chcesz. Aha, jak byś widział dziś Alę, to powiedz, że naszej matki nie będzie po robocie, bo jedzie po coś do Warszawy. A, i uważaj Mamut, to niebezpieczna dziewczyna.
- Co masz na myśli? - zaniepokoił się z miejsca oprzytomniawszy.
- Stary, nie teraz. Kiedy indziej pogadamy - machnąłem ręką. – Przecież widzisz, przerwa się skończyła.
Lecimy do klasy. Jestem trochę zapocony, ale bezgranicznie szczęśliwy.
Sławek wieszczący moją klęskę, ma durnowatą minę.
- Jak to zrobiłeś? Ale cię prał!
- Oj Siwy. Jak to prał?
- Ale...
- A jak chcesz Mamuta trafić, gdy ten trzyma gardę? No pomyśl!
- No? - z twarzy młodzieńca widać, że myślenie to nie taka znowu rutyna.
- O rany. Przecież wiadomo. Trzeba mu te gardę obniżyć – wyjaśniam.
- Panowie mają coś ciekawego do powiedzenia? - biologica nie należy od osób komunikatywnych.
- Przepraszamy, pani profesor - uspokajamy ją zgodny chórem.



Duma mnie rozpierała, że tak doskonale udało mi się zrealizować taktyczne wskazówki przekazane przez wuja. Nie tylko przekazane, ale dosłownie wbite w głowę podczas wielokrotnych z nim sparingów. Ale warto było. Dziś rycerz w lśniącej zbroi wreszcie może dumnie udać się na spotkanie swojej księżniczki. Jeszcze tylko dwie lekcje i...
Po szkole szybko zerwałem się do domu, choć kumple mieli ochotę zakręcić się po mieście. Zrzuciłem bety, kładką nad peronem przeprawiłem się przez tory i obchodząc elektrociepłownię od północy dotarłem do naszej szutrówki. Na próżno. Zimne wiatrzysko po godzinie wałęsania się w te i nazad przegnało mnie do domu.
Pod wieczór udałem się z psem raz jeszcze w okolicę kolejowego wiaduktu, by i tym razem przeżyć zawód. Bez sensu to łażenie tutaj w taką pogodę, gdy wokół ciągle ten paskudny, badylasty krajobraz niczym z końca listopada. Bogu dzięki jutro piątek.

Moi mili. Gdy w piątkowy poranek wasz syn, urodzony śpioch, wstaje około 6 rano i proponuje, że pójdzie do piekarni po pieczywo dla rodzeństwa – prawdopodobnie zachorował. Nic dziwnego, że na maminej twarzy pogodny uśmiech mieszał się z zakłopotaniem.
Ale co ja jej będę tłumaczył. 6.15 – zatem czas na rozruch. Biorę siatkę na rogaliki, wygrzebane z matczynego portfela złocisze, psa na smycz i hajda do piekarni. Ale nie tej za rogiem. O nie.
A do której? Oczywiście tej na końcu czarnej drogi przy starym przejeździe na Żbikowie. W budynku, z którego okupacyjny Pruszków patrzył na powstańczą Warszawę, przeładowywaną z bydlęcych wagonów do baraków obozu przejściowego. Dla mnie liczy się jednak tylko to, że na pewno przejdę obok wiaduktu i na pewno przy piekarni dostrzegę zza nasypu jej blokowisko. No to chyba wszystko jasne?
Pogoda boska. Błękit nieba, słońce poranka, rześkie powietrze. Trawa biała od szronu. Kałuże pod mostem, ukształtowane na poły z wody, na poły z Utratowego szamba, pozmieniały się w cienkie tafle lodu. Gdyśmy byli nieco mniejsi wyłamywaliśmy owe tafle, robiąc sobie z nich lizaki. Aż mnie mdli, gdy to sobie przypomnę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz