8 lutego 2010

Kiedy powrócisz 20

Gdy w podstawówce kogoś nie było w szkole w poprzednim tygodniu, nauczyciele zwyczajowo go nie pytali. A mnie w zasadzie co drugi tydzień nie było, więc nieraz na miesiąc przed końcem semestru zaczynali mi grozić:
- Oczywiście możesz nadal nie być przygotowany do lekcji i nie odpowiadać, ale ostrzegam, że w takim wypadku nie będziesz klasyfikowany. Tak czy inaczej będziesz powtarzał klasę.
Do tego dopuścić nie mogłem. Miałem układ ze starą. Moje oceny nic ją nie obchodzą. Bylebym zdawał z klasy do klasy.
- A jak to zrobisz, to już twoja sprawa!
Mnie w to graj. Od tej pory w styczniu i maju, gdy rozstrzygały się oceny semestralne starałem się być w szkole częściej niż na chorobowym. Czasem musiałem postarać się jeszcze bardziej, bo w ciągu roku część nie darzących mnie sympatią nauczycieli urządzała sobie polowania. Lekcja zaczynała się od sprawdzenia w dzienniku, czy w poprzednim tygodniu, a nieco później, czy na poprzedniej lekcji, byłem. Jeśli tak:
– ...zeszyt do sprawdzenia, ty do odpowiedzi.
Łapałem jedną, częściej od razu dwie bomby. Było zatem co nadrabiać.
System łapankowy miał tę zaletę, że zachęcał do jeszcze częstszej nieobecności. Dzięki temu zamiast wiercić się kilka godzin dziennie w oczekiwaniu na krótkie chwile wolności, zamiast słuchać nudnych wywodów i denerwować się czy mnie przypadkiem nie spytają, mogłem oddawać się wszystkim rozkoszom życia szczenięcego.
W przypadku większości uczniów z podstawówki było to kopanie piłki, popisywanie się pachnącymi gumkami, piórnikami, dokuczanie innym, ewentualnie skarżenie. Wyjątki od tej reguły pilnie skrywały swoją wstydliwą odmienność i dopiero pod koniec szkoły zdołały zyskać szacunek i nieco posłuchu wśród obrotniejszych rówieśników.
W czerwcu po wystawieniu ocen chodzenie do szkoły było nawet przyjemne. Większą część dnia zostawiano nam wolną rękę. Toteż szlajaliśmy się po boisku, siedzieliśmy w kiblu paląc papierosy lub w sali gimnastycznej oglądając dziewczyny grające w siatkówkę.

W połowie podstawówki coraz częściej zaczęli nas bombardować pytaniami co po szkole? Nieustanne zmiany w metodzie nauczania, sprawiało, że nasi nauczyciele zdradzali oznaki jeszcze większego niż my zagubienia. Nie wiedząc co ostatecznie zadecyduje o naszej promocji do kolejnej szkoły zalecali zwolennikom startu do liceum lub technikum, by zadbali o oceny na swoim świadectwie końcowym.
Nie wiem już kto odbył z nami roztropną pogawędkę na ten temat, dość, że wywarła ona na mnie pewne wrażenie. Na tyle silne, że postanowiłem chociaż troszkę wziąć się do pracy. Oczywiście nadal miałem zamiar wagarować, ale nic nie stało na przeszkodzie, by dowiedzieć się co było w szkole, co zadali i bez straty czasu na chodzenie do budy przyswoić sobie wiedzę potrzebną do „wybronienia trói“.
Na początku nawet, gdy odpowiadałem lepiej do „prymusków“ stawiali mi oceny o jeden, dwa punkty gorsze od tamtych. Trochę mnie to złościło, ale mówi się trudno. Początki zawsze są rozczarowujące.
Wreszcie pewnego razu postanowiłem naprawdę się przyłożyć. Wygrzebałem z babcinej biblioteczki kilka zgrabnych opracowań z literatury, przeczytałem nawet zadane lektury – mając kupę wolnego, to nawet z dokładką – i dali jazda smarować opracowanie na naście stron. Prawie dwa tygodnie nie było mnie wtedy w szkole. Od chłopaków usłyszałem, że polonistka rzecz całą strasznie przeżywała. To jej konik więc zapowiedziała, iż dobre wypracowanie, sumujące literaturę romantyzmu, może zadecydować o ocenie końcowej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz